Mam na imię Aleksander, mam siedemdziesiąt wiosen za sobą i całe życie zgromadziłem majątek, ale… nie mam nikogo, komu mógłbym go zostawić. Bez żony, bez dzieci, z pustką w sercu, postanowiłem znaleźć godnego następcę w niezwykły sposób: przebrałem się za bezdomnego i poszedłem na polowanie w pobliski sklep spożywczy w Warszawie.
Jak to się zaczęło
Urodziłem się w domu dziecka we Wrocławiu; rodziców straciłem bardzo wcześnie, dlatego od najmłodszych lat musiałem radzić sobie sam. Przez lata pracowałem niestrudzenie – najpierw jako sprzedawca w kiosku, potem założyłem małą firmę transportową, a wreszcie ekspandowałem biznes na rynki zagraniczne. Odniosłem sukces, choć serce zawsze spragnione było bliskości drugiego człowieka. Kiedyś myślałem, iż założę rodzinę, ale nigdy nie udało mi się znaleźć partnerki, której mógłbym w pełni zaufać.
Dziś, mając siedemdziesiąt lat, oglądam zdjęcia sprzed lat: na każdym ktoś z moich dawnych znajomych z rodzicielskiego ośrodka, a mnie w kadrze – uśmiechniętego, ale samotnego. Zrozumiałem, iż muszę wybrać kogoś, komu powierzę dorobek życia. Prawnik doradzał mi przeznaczyć majątek na cele charytatywne, ale ja marzyłem o znalezieniu człowieka o dobrym sercu – kogoś, kto zasłuży na mój testament.
Przemiana w bezdomnego
Wymyśliłem plan: zamienię się w bezdomnego, pójdę do sklepów i zobaczę, kto okaże mi życzliwość. Kupowałem stare, podniszczone ubrania w lumpeksie, barwiłem je na ciemniejszy odcień, przyczepiłem sztuczną brodę i włożyłem podarte buty – wszystko, by wyglądać jak prawdziwy żebrak. Zaopatrzyłem się w drewnianą laskę i ruszyłem pieszo po Starym Mieście do dużego sklepu spożywczego przy ulicy Marszałkowskiej.
Od początku czułem się dziwnie: ludzie omijali mnie szerokim łukiem, nikt nie patrzył w oczy. Gdy stanąłem przed drzwiami wejściowymi sklepu Danusia Express, kasjerka już z daleka warknęła na mnie:
– Stary, w takim stanie to możecie chodzić po ulicy, ale nie tu. Sprzątaj się albo won!
Powiedziałem cicho:
– Proszę pani, mam tylko trochę grosza na chleb… Nie wyganiajcie mnie, błagam…
Klienci podnieśli głosy, dorzucali swe kroty: „Nie wpuszczaj takiego śmierdzącego żebraka!” Wtedy na scenę wkroczył ochroniarz – cichy, ale stanowczy mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czarny mundur. Położył mi dłoń na ramieniu i rzekł:
– Panie seniorze, w tym sklepie każdy ma prawo kupić chleb czy mleko. Proszę iść za mną.
Spotkanie z przyszłym spadkobiercą
Ochroniarz, który przedstawił się jako Piotr, poprowadził mnie w głąb sklepu, podając kartkę na wózek i namawiając:
– Weźmy chociaż coś podstawowego, niech pan coś zje.
Zaproponował mi chleb, masło, parówki, a choćby kilka ciastek. Po chwili sam podjechał z tym koszykiem do kasy i powiedział do kasjera:
– Proszę to mu po prostu opłacić. To nikomu nie zaszkodzi, a panu pomoże.
Byłem w szoku. Zdziwiłem się i zapytałem:
– Dlaczego pan to robi?
– Kiedyś byłem w pana sytuacji – odparł Piotr. – Mój dom spłonął w pożarze, potem długo nie mogłem znaleźć pracy. Spałem na klatkach schodowych, nikt nie chciał mi pomóc. A tutaj, w tym samym sklepie, zaproponowali mi zatrudnienie przy zabezpieczaniu dostaw. Obiecałem sobie, iż jeżeli ustawię się w życiu, nigdy nie zostawię na lodzie człowieka w potrzebie.
Ostateczny wybór
Kiedy wspólnie wyszliśmy ze sklepu, w myślach już wiedziałem, iż to jest ten człowiek, który zasługuje na mój majątek. Jego szczere oczy i ciepłe słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, iż przyjąłbym każdy kapał od losu. Zapytałem, gdzie mieszka i jaką ma sytuację życiową; powiedział, iż razem z żoną i synem mieszkają w niewielkiej kawalerce w budynku spółdzielni przy ulicy Sienkiewicza. Mimo niskich dochodów pracuje uczciwie, a do rodziny doszły gości – małego Antosia, który niebawem pójdzie do przedszkola.
W domu wypełnionym skromnymi meblami i dwoma materacami, obejrzawszy rodzinny album Piotra, poczułem, iż oto znalazłem godnego następcę. Jego opowieści o trudnościach, nadziei i dążeniu do stabilizacji poruszyły mnie do głębi.
Spisanie testamentu
Następnego dnia umówiłem się ze swoim radcą prawnym, panią Zofią Nowak, i poprosiłem o przygotowanie dokumentów:
-
Otwartą dyspozycję testamentową w imieniu Piotra Nowaka.
-
Dodatkowe zapisy dotyczące wsparcia edukacji Antosia – by chłopiec miał fundusz na studia.
-
Instrukcje przekazania biura w centrum Warszawy na potrzeby fundacji, którą utworzyłem, aby pomagać rodzinom byłych bezdomnych.
Na pożegnanie podarowałem Piotrowi i jego żonie kartkę ze słowami:
„Dziękuję za to, iż otworzyliście przede mną swoje serca i pokazaliście, iż dobro wciąż istnieje. Niech mój majątek będzie dla was błogosławieństwem, a pamięć o tym spotkaniu – przypomnieniem, iż czasem wystarczy jedna dobra dusza, by zmienić czyjeś życie na lepsze.”
Co dalej?
Od tamtej pory jeszcze kilkakrotnie odwiedzałem Piotra i jego rodzinę. Z dumą obserwowałem, jak radzą sobie w życiu – Antoś poszedł do przedszkola „Bajkowy Zakątek”, mama Piotra wróciła do pracy jako sprzątaczka w pobliskiej szkole, a sam Piotr awansował na kierownika ochrony w trzech sklepach spożywczych w mieście. niedługo zamierzam przekazać im również mieszkanie w kamienicy na Powązkach, które od lat stało puste.
Ten eksperyment z przebraniem za bezdomnego przyniósł mi najcenniejszą lekcję: największym skarbem nie jest zysk finansowy, ale człowiek, który umie dostrzec w drugim dobro i okazać mu odrobinę życzliwości. Wiem, iż mój czas się kończy, ale czuję się spokojny – pozostawiam po sobie dziedzictwo w dobrych rękach.
Czy wierzysz w cudowne spotkania? Może i ty kiedyś pomogłeś komuś w potrzebie albo sam doświadczyłeś niespodziewanej życzliwości? Opowiedz swoją historię w komentarzach!