Wszystko zaczęło się od najpiękniejszego wydarzenia – narodzin wnuczki. Ja, jako kochająca matka i babcia, rzuciłam się na pomoc: nie spałam po nocach, spacerowałam z malutką, prasowałam śmieszne body, gotowałam przeciery i przygotowywałam kąpiele. Wydawało mi się, iż to mój obowiązek, moja pomoc, moje ciepło, które z euforią daję córce i jej rodzinie. Pamiętam, jak sama byłam kiedyś w tym wyczerpującym wirze pierwszych miesięcy macierzyństwa – i brakowało mi wtedy wsparcia.
Ale z czasem moja pomoc zaczęła być traktowana jak coś oczywistego. Córka i zięć zaczęli widzieć we mnie darmową usługę. Najpierw prosili, żebym została z małą na godzinkę-dwie, potem na wieczór, w końcu na całe weekendy. Coraz częściej słyszałam: „Mama, możesz zostać z Zosią, my idziemy na kurs”, „Mama, przecież jesteś w domu, odbierz ją z przedszkola”, „Mama, mamy dziś siłownię, pomóż”.
I pomagałam. Bo jak inaczej? Dziecka w przedszkolu nie zostawisz. Z czasem jednak zauważyłam, iż moje „tymczasowe zastępstwo” zamieniło się w stały etat. W ich planach już mnie nie uwzględniali. Układali swoje życie – a ja miałam się po prostu dostosować.
Ostatnio wydarzyło się coś, co mnie dobiło. Córka zadzwoniła i oznajmiła, iż mają korporacyjną imprezę, a Zosia nie pójdzie do przedszkola, bo trochę pokasłuje. Zięć podobno wyjechał z kolegami na ryby, a ona nie może odwołać wyjścia – bo to ważne dla pracy. Milcząco zebrałam się i zabrałam dziecko. Bo jakby nie było – to moja wnuczka, kocham ją. Ale we wrze dusza już wtedy kipiała z niesprawiedliwości.
A dziś przytrafiło się coś, co przelało czarę goryczy. Córka zadzwoniła z radosną nowiną: ona i Tomek lecą do Turcji. Na dwa tygodnie. Ucieszyłam się i spytałam – bierzecie Zosię? Odpowiedź powaliła mnie na kolana:
– No przecież nie. Zostaniesz z nią. Już kupiliśmy bilety, hotel all inclusive.
I tyle. Żadnego pytania, żadnej prośby o zgodę. Po prostu postawili mnie przed faktem. choćby nie uznali za stosowne spytać, czy jestem wolna, czy sama czegoś nie zaplanowałam. Widocznie emerytki nie mogą mieć ani życia, ani marzeń. Tylko wnuki i garnek.
Wzięłam telefon i spokojnie, ale stanowczo powiedziałam:
– Aniu, nie jestem nianią. Nie jestem waszą pomocą domową. Jesteście dorośli, macie dziecko – to váša odpowiedzialność. jeżeli chcecie odpocząć we dwoje, to albo zabieracie Zosię, albo szukacie innej opieki. Ja mam swoje plany – z Tamarą, moją przyjaciółką, wybierałyśmy się do sanatorium. Rezerwowałyśmy pokój miesiąc temu.
Na drugim końcu zapadła cisza. A potem zaczęła się histeria. Córka krzyczała, iż jestem egoistką, iż jestem okropną babcią, iż „wszystkie normalne babcie marzą tylko o czasie z wnukami”, a ja myślę tylko o sobie. I w ogóle – co ja będę robić? Siedzieć przed telewizorem?
A ja nie mam już siły się tłumaczyć. Nie muszę. Pomagałam z miłości, nie z obowiązku. Ale kiedy miłość zamienia się w wykorzystywanie – trzeba postawić granice.
Tak, jestem na emeryturze. Ale to nie znaczy, iż moje życie się skończyło. Mam swoje sprawy, marzenia, zmęczenie, zdrowie, w końcu. Dlaczego nikt mnie nie spytał – czy chcę spędzić dwa tygodnie samej z dzieckiem, bez przerwy, bez snu? Dlaczego mam poświęcać się dla cudzych wakacji?
Kocham moją wnuczkę. Ale nie pozwolę już, żeby moja miłość była pretekstem do wygód innych. I jeżeli przez to pokłócę się z córką – trudno. Prawdziwa rodzina to szacunek. A nie roszczeniowe podejście.
Powiedziałam „nie” – pierwszy raz od dawna. I poczułam, jak z ramion spada mi ciężar. Bo nie jestem nianią. Nie jestem służącą. Jestem mamą. I kobietą, która ma prawo do własnego życia.