Nie wiem, co poszło nie tak w naszym wychowaniu Zosi. Wydawało się, iż daliśmy jej wszystko: i miłość, i troskę, i uwagę, a wyrosła na egoistkę, którą interesują tylko własne sprawy. Rodzina jej nie obchodzi.
Byłoby prościej przyznać, iż Zosia po prostu taka się urodziła — bezduszna i skupiona wyłącznie na sobie — ale to niczego nie zmieni. W głębi duszy i tak czuję, iż to nasza, moja i męża, wina.
Dziecko było wyczekiwane. Przygotowywaliśmy się do jego przyjścia na świat. Odbyłam cały urlop macierzyński z euforią spędzając czas z córeczką. Była uroczym dzieckiem.
Nie chcieliśmy jej przesadnie rozpieszczać, ale wszystko, co potrzebne, miała. Nie trzymaliśmy jej pod kloszem, ale też nie żałowaliśmy słodyczy, zabawek, później telefonów, odtwarzaczy, różnych rzeczy. Miała korepetycje, pomogliśmy jej dostać się na dobrą uczelnię i utrzymywaliśmy przez cały czas studiów. Ale relacje z roku na rok stawały się coraz gorsze. To, co zaczęło się jako dziecięce kaprysy, a potem bunt nastolatki, przerodziło się w jakieś chore histerie.
Zosi słowa nie można było powiedzieć: zaraz zaczynała krzyczeć, żeby jej się nie wtrącać, iż sama sobie poradzi. Sama dzwoniła do nas tylko wtedy, gdy czegoś od nas potrzebowała.
Nasze telefony ignorowała, a jeżeli już odebrała, to tylko po to, żeby nakrzyczeć, iż przeszkadzamy jej żyć. I choć staraliśmy się siebie uspokajać, iż to przejściowe, iż minie — to jednak takie zachowanie córki bolało i drażniło.
– Przestańcie jej dawać pieniądze — jak w zegarku przybiegnie. Przyzwyczaiła się żyć u was jak u Pana Boga za piecem – radziła szwagierka.
Może i trzeba było tak zrobić, ale z mężem uznaliśmy, iż tylko ją to jeszcze bardziej zatwardzi. A i tak nasze relacje były już fatalne. Córka miała dwadzieścia lat, a zachowywała się jak rozwydrzona nastolatka.
Kiedy mąż zachorował, Zosia choćby nie przyjechała go odwiedzić. Nie miała czasu — świętowała obronę dyplomu. A kiedy mąż odszedł, była akurat nad morzem.
– Tacie już wszystko jedno, a mi przepada wczasy. Przyjadę i pójdę na cmentarz, chociaż nie widzę w tym sensu. Nie psuj mi humoru – powiedziała.
Tego już jej nie mogłam wybaczyć. Stało się dla mnie oczywiste, iż to nie jest tylko chwilowe zachowanie — iż taka po prostu jest. I nie obchodzi ją nikt poza sobą.
Ojciec zmarł — jej obojętne. choćby nie przestała wrzucać zdjęć na media społecznościowe. U nas pogrzeb, a ona uśmiechnięta na zdjęciach z drinkiem w dłoni. Wszystko u niej w porządku. Pieniądze na ten urlop daliśmy jej my — ot, prezent za dyplom. Uznałam wtedy, iż to były ostatnie pieniądze, jakie ode mnie dostała.
Wychowaliśmy ją, daliśmy wykształcenie — niech teraz radzi sobie sama. Zresztą, przecież od lat o to walczyła. Tym bardziej, iż nie miałam już za bardzo z czego jej pomagać — głównym żywicielem rodziny był mąż.
Zosia próbowała jeszcze wymusić dalsze wsparcie, ale od razu powiedziałam, iż koniec. Nie mam już pieniędzy. Koniec z dawaniem bez końca.
– Jeszcze tego pożałujesz – obiecała mi. A mnie już to choćby nie zdziwiło.
Nie rozmawiałyśmy przez piętnaście lat. Na początku próbowałam jeszcze dzwonić, ale po odmowie dalszego wspierania finansowego, Zosia nie chciała ze mną rozmawiać, a potem zmieniła numer.
Ale jakoś mimo wszystko chyba trzymała rękę na pulsie — może sprawdzała, czy już nie umarłam, a mieszkania jeszcze nie zgarnęła. Nie wiem, kto jej co mówił, ale ktoś na pewno.
Od roku podupadłam na zdrowiu. Wiek niby jeszcze nie starczy — siedemdziesiątki nie mam — ale od dzieciństwa mam choroby przewlekłe, a do nich doszły nowe. Ciężko mi już samej ogarniać dom, a jak trafi się jakaś burza magnetyczna, to z łóżka wstać nie mogę. Dzięki Bogu, iż chociaż na emeryturę poszłam, bo inaczej dawno by mnie zwolnili.
Bardzo pomaga mi sąsiadka — dziewczyna o cztery lata młodsza od mojej córki, wychowała się tu na moich oczach. Najpierw u babci bywała, a teraz mieszka tam z dzieckiem, bo babci już nie ma.
To właśnie ta dziewczyna mi pomaga. Sama zaproponowała, kiedy zobaczyła, jak ledwo wchodzę po schodach z zakupami. I tak się utarło. Choć raz dziennie do mnie zagląda. A ja w miarę sił pomagam jej z dzieckiem. Wnuków własnych nie mam i chyba już nie będę mieć — czy jeszcze kiedyś zobaczę córkę, wątpię.
Usiadłam, przemyślałam i postanowiłam spisać z sąsiadką umowę dożywocia. I tak już mi pomaga, choć nie bierze za to choćby grosza — trzeba jakoś podziękować.
Bałam się pisać testament — ktoś mi mówił, iż to łatwo podważyć. A prawnik doradził dożywocie, żeby mieszkanie po mnie przeszło na tę dziewczynę.
Nie chciała się zgodzić, ale w końcu ją przekonałam. Nie chcę, żeby cokolwiek dostała córka — i tak już od życia dostała więcej, niż zasłużyła.
A Zosia jakimś cudem się o tym dowiedziała. Nie zadzwoniła — od razu przyjechała. Tak jej się spieszyło zrobić mi awanturę. Mówię przecież: ktoś ją informuje.
– Nie możesz mi tego zrobić! Jestem twoją córką! Musisz oddać mi mieszkanie! Słyszysz? Mnie! A nie jakiejś przybłędzie! – wrzeszczała Zosia.
– Nic ci nie muszę. Swój dług wobec ciebie z ojcem już spłaciliśmy. Idź z Bogiem – powiedziałam spokojnie. I choćby w sercu nic nie drgnęło.
Stoi przede mną córka, a ja patrzę, jakbym widziała obcą osobę. Dziwne uczucie, ale w duszy jakby lżej. Niech jej się w życiu wiedzie — ale decyzji nie zmienię. I widzieć jej już nie chcę.