W tamtym miasteczku, które przytuliło się na skraju geografii jak ostatni pyłek na mapie, czas płynął nie według zegara, a pór roku. Zamarzał w srogie zimy, odtajał z chlupotem w wiosenne roztopy, leniwie drzemał latem i smęcił jesiennymi deszczami. W tym powolnym, ciągnącym się nurcie tonęło życie Haliny, którą wszyscy nazywali po prostu Halą.
Hala miała trzydzieści lat, a jej życie wydawało się beznadziejnie utknięte w bagnie własnego ciała. Ważyła sto dwadzieścia kilogramów, a to nie był tylko ciężar to była cała twierdza zbudowana z mięsa, zmęczenia i cichych rozpaczy. Podejrzewała, iż źródło problemu kryje się gdzieś w środku, jakaś usterka, choroba, zaburzenie wymiany materii, ale wyjazd do specjalistów w stolicy był nie do pomyślenia daleko, uprzedzająco drogo i, jak się zdawało, bezcelowo.
Pracowała jako pomocniczka w miejskim przedszkolu Stokrotka. Dni wypełniał jej zapach dziecięcej zasypki, gotowanej kaszy i wiecznie mokrej podłogi. Jej duże, nieprawdopodobnie dobre ręce potrafiły i pocieszyć zapłakanego malucha, i sprawnie zasłać dziesiątki łóżeczek, i wytrzeć kałużę, nie wzbudzając w dziecku poczucia winy. Dzieci ją uwielbiały, ciągnęły się do jej miękkiego spokoju i łagodności. Ale cichy zachwyt w oczach trzylatków to słaba zapłata za samotność, która czekała za bramą przedszkola.
Mieszkała w starym, ośmiorodkowym baraku, pozostałości po minionej epoce. Dom trzeszł belkami w nocy i bał się mocnego wiatru. Dwa lata temu odeszła jej matka cicha, wyniszczona kobieta, która pogrzebała wszystkie marzenia w ścianach tego samego bloku. Ojca Hala nie pamiętała wcale wyparował z ich życia dawno temu, zostawiając po sobie tylko zakurzoną pustkę i stare zdjęcie.
Jej byt był surowy. Zimna woda, sącząca się rdzą z krania, wychodek na podwórku lodowata jaskinia zimą, a duszący upał w pokojach latem. Ale największym tyranem był piec. Zimą pożerał dwie pełne fury drewna, wysysając z jej skromnej pensji ostatnie grosze. Hala spędzała długie wieczory, wpatrując się w ogień za żeliwnymi drzwiczkami, i zdawało się, iż piec pożera nie tylko polana, ale i jej lata, siły, przyszłość, zamieniając wszystko w zimny popiół.
Aż pewnego wieczoru, gdy w jej pokoju rozlała się sina melancholia, zdarzył się cud. Nie głośny, nie patetyczny, ale cichy, przytarty, jak kapcie sąsiadki Grażyny, która niespodziewanie zapukała do jej drzwi.
Grażyna, sprzątaczka z miejscowego szpitala, kobieta o twarzy zoranej zmarszczkami trosk, trzymała w ręku dwie chrupkie banknoty.
Haluś, wybacz, na Boga. Masz. Dwa tysiące. Nie płakały mi się, wybacz mamrotała, wpychając pieniądze w dłoń Hali.
Hala tylko zdziwiona wpatrywała się w banknoty, dług, który w myślach dawno już odpis
















