Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury wlekły się po niebie, jakby dźwigając ciężar niespełnionych nadziei i złamanych losów.

newsempire24.com 6 dni temu

Noc, gęstniejąca nad miastem, zdawała się przeczuwać tragedię. Ciężkie chmury wlokły się po niebie, jakby dźwigając brzemię niespełnionych nadziei i złamanych losów. Samochód ślizgał się po mokrym asfalcie jak widmo, zostawiając za sobą smugę świateł i ciszę przeszywaną lękiem. Kamil siedział za kierownicą, ściskając ją tak, jakby od tego zależało jego życie. Każdy wybój na drodze odbijał się w jego kręgosłupie jak uderzenie młota nie fizyczne, ale duchowe, jakby sam los przypominał mu: nic nie będzie łatwe. W samochodzie panowała cisza, przerywana tylko nierównym oddechem Bogusi obok niej. Opadła na fotel, jakby próbowała uciec przed bólem, strachem i samą sobą. Jej dłoń spoczęła na brzuchu ogromnym, jakby nosił w sobie nie tylko dziecko, ale cały świat, który mógł się zawalić w każdej chwili. W jej oczach, wpatrzonych w szare, martwe niebo za oknem, nie było światła. Tylko tęsknota. Głęboka, wszechogarniająca, jak zimowy wiatr, który przenika do szpiku kości. Nie strach. Nie ból. Właśnie tęsknota taka, jaka przychodzi, gdy człowiek już wie, iż to koniec, ale wciąż ma nadzieję na cud.

“Kam” jej głos był cieńszy od pajęczyny, słabszy niż szelest wiatru w jesiennych liściach. “Posłuchaj mnie. Proszę.”

Skinął, nie odrywając wzroku od drogi, ale cały jego jestestwo każda komórka, każdy nerw było w gotowości. Czuł, iż to, co nadchodzi, nie jest prośbą, ale wyrokiem.

“Obiecaj mi” przełknęła ślinę, jakby próbując połknąć nie tylko strach. “Jeśli coś pójdzie nie tak nie wini jej. Naszej dziewczynki. Ona jest niewinna. Po prostu przyszła na świat. A ty musisz ją kochać. Za mnie. Za nas oboje.”

Kamil zaciął zęby. Jego knykcie zbielały, jakby trzymał się ostatniej deski ratunku na wzburzonym morzu. Chciał krzyczeć, iż wszystko będzie dobrze, iż przeżyje, iż będą razem on, Bogusia i ich córeczka w domu, który dla nich budował, z pokojem dziecięcym, lalkami i marzeniami. Ale słowa lekarza, wypowiedziane pół roku temu, wbiły się w jego pamięć jak nóż: “Ciąża przy twojej diagnozie to jak rosyjska ruletka z pięcioma nabojami w bębenku. Szansa jest jedna na sześć. To nie żart. To śmierć.” Pamiętał, jak drżały ręce Bogusi, gdy usłyszała diagnozę. Jak na niego spojrzała nie z rozpaczą, ale z błaganiem. “Chcę tego, Kam. Chcę być matką. Chcę, żeby nasza miłość została na tym świecie. Żeby coś po nas zostało.” Nie potrafił powiedzieć “nie”. Nie dlatego, iż był słaby. Ale dlatego, iż kochał. Bezgranicznie. Całkowicie. I wierzył nie w medycynę, nie w statystyki, ale w nią. W jej siłę, w jej światło, w jej wiarę, iż miłość jest silniejsza od śmierci.

“Boguś” szepnął, a jego głos drżał “wrócimy do domu. Wszyscy troje. Przysięgam. Nie pozwolę ci odejść. Nieważne, co się stanie.”

Mówił odważnie, ale w środku wszystko się rozpadało. Każde słowo było próbą załatania pęknięć w duszy, które powiększały się z każdą minutą.

Gdy dotarli na izbę przyjęć, deszcz smagał szyby, jakby niebo płakało razem z nimi. Pomógł jej wysiąść, podtrzymując ją za ramię, czując, jak drży nie z zimna, ale z przeczucia. Obróciła się do niego, przycisnęła czoło do jego klatki piersiowej i wyszeptała:

“Kocham cię, Kam. Bardziej niż życie. Więcej niż wszystko na świecie. Wierzę w ciebie. Dasz radę. Jesteś silniejszy, niż myślisz.”

To uścisnek trwał tylko kilka sekund, ale wypalił się w jego pamięci jak ostatnie światło przed wieczną ciemnością. Potem zabrano ją na noszach, a on został stać w deszczu, przemoczony nie wodą, ale chłodem samotności. Pół godziny później pojawił się lekarz starszy mężczyzna o twarzy wykutej w kamieniu, z oczami, w których dawno umarło wszystko poza zmęczeniem.

“Sytuacja jest krytyczna” powiedział bez wstępu, bez litości. “Krzepnięcie krwi u twojej żony niemal całkowicie zawiodło. Walczymy, ale szanse są niewielkie. Bardzo niewielkie. Pozostaje tylko wiara. Choć szczerze mówiąc, w naszym zawodzie cuda się nie zdarzają.”

Kamil opadł na schody przed wejściem do szpitala położniczego, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chłód kamienia wsiąkał w spodnie, ale nic nie czuł. Czas zwolnił, rozciągnął się, stał się kleisty jak smoła. Zerwał się, chodził tam i z powrotem, zaciskał pięści, tłukł głową w ścianę w myślach, modlił się nie do Boga, którego nie znał, ale do czegokolwiek, co mogło go usłyszeć: gwiazdy, los, sam wszechświat. “Zabierz mnie. Oddam wszystko, tylko ją zostaw.” Był gotów oddać wszystko pieniądze, firmę, życie byle tylko ona przeżyła.

I wtedy, jakby znikąd, pojawiła się Iwona. Znała jego żonę od studiów, była jej przyjaciółką, pracowała jako pielęgniarka na dziecięcym oddziale. Miała krótkie ciemne włosy, zmęczone oczy i zapach chloru zmieszany z niepokojem. Usiadła obok niego, nie pytając, ale wiedząc.

“Jak ona?”

Tylko pokręcił głową. Jego twarz była maską bólu.

“Bardzo źle” wyszeptał.

Iwona westchnęła nie ze współczuciem, ale z irytacją i nagle powiedziała:

“Egoistka. Wiedziała, na co się naraża. Wiedziała, iż może odejść. A ty? Twoi rodzice? Jesteście tylko pionkami w jej grze?”

Kamil gwałtownie się odwrócił. Coś pierwotnego zapłonęło w jego oczach wściekłość, ból, niedowierzanie. Jak ona śmiała? Jak mogła tak mówić o Bogusi o kobiecie, dla której był gotów przenosić góry? Ale żal go ogłuszył. Nie znalazł słów. Uznał, iż to tylko zmęczenie, cynizm, który lekarze wyrabiają w sobie, by przetrwać.

“Chodź stąd” powiedziała Iwona, biorąc go za rękę. “Siedzenie tu powoli cię zabija. Chodź. Napijmy się. Prze

Idź do oryginalnego materiału