Niebieskie oczy ze snu
Marek nigdy nie poznał matczynej czułości ani ojcowskiego głosu. Nie pamiętał niczego poza szarymi, monotonnymi korytarzami i cichymi krokami wychowawczyń. Jakby urodził się nie z kobiety, ale wprost w murach krakowskiego domu dziecka. Inni mieli strzepy wspomnień – kołyskę, zapach perfum, ciepło dłoni. On – tylko zimno plastikowych zabawek i plusk wody w umywalce.
Ale nocą wszystko było inaczej.
We śnie przychodziła do niego kobieta. Siadała obok, obejmowała go, głaskała po głowie i cicho szeptała jakieś dobre słowa. Miała oczy jak wiosenne niebo po burzy – czyste, błękitne, nieskończenie bliskie. Budził się i długo leżał, wpatrując się w sufit, bojąc się poruszyć, by nie rozlać ciepła tego snu. Cały dzień potem był cichy, ale już nie tak ponury – jakby cząstka jej czułości wciąż z nim zostawała.
W rzeczywistości jednak było inaczej. Codziennie do domu dziecka przychodzili „goście” – potencjalni rodzice adopcyjni. Dzieci przebierały się, uczyły wierszyków, nakładały na twarze wymuszone uśmiechy. Prześcigały się w zwracaniu na siebie uwagi, przepychały, przerywały sobie. A Marek stał z boku. Nie błaznował, nie uśmiechał się, nie błagał o spojrzenie – czekał. Nie na byle kogo. Na tę właśnie kobietę z oczami ze snu.
— Marek, no uśmiechnij się, proszę! — błagała wychowawczyni.
Lecz on tylko uparcie marszczył czoło i odwracał wzrok. Wiedział, iż nie pójdzie z obcymi. On ją rozpozna – tę, która mu się śni.
Pewnego dnia do domu dziecka przyjechała delegacja – z okazji jubileuszu placówki. Kamery, fotografowie, mnóstwo obcych twarzy. Marek, jak zwykle, usiadł w najdalszym kącie, by nie przeszkadzać. Ale wzrok przykuła jedna kobieta. Wysoka, smukła, z krótką fryzurą i tym właśnie – aż do dreszczy znajomym – uśmiechem. A oczy… te same! Oddech mu się zatrzymał.
I nagle – spojrzała prosto na niego. Ich wzrok się spotkał, i po raz pierwszy w życiu… uśmiechnął się.
Wychowawczyni upuściła kubek z herbatą. Przez sześć lat w domu dziecka Marek nigdy się nie uśmiechał. A tu – nagle, sam z siebie, szczerze i prawdziwie.
Kobieta podeszła. Usiadła obok. Nie odwrócił wzroku. Słuchał, śmiał się, pytał. I nie bał się. Z nią było tak, jak w jego snach – lekko, bezpiecznie, prawdziwie.
Potem zaczęła do niego przychodzić. Bez kamer, bez delegacji. Przynosiła książki, razem spacerowali po podwórku, rozmawiali o chmurach i miastach, które odwiedziła. A potem zniknęła. Na cały miesiąc. Marek nie pytał wychowawców – bał się usłyszeć, iż już nie wróci.
Ale wróciła. Podeszła w zwykłej kurtce, bez makijażu. I powiedziała:
— Marku, przyszłam, żeby zabrać cię do domu. Będziesz moim synem.
Nie uwierzył. Myślał, iż śni. Szczypał się – bolało. Więc to prawda. Nie powiedział ani słowa, tylko ją objął. Długo. W ciszy. Tak, jak tylko potrafił.
Później poznała go z mężem. Był prostolinijny i dobroduszny, od razu przyjął chłopca jak swojego. Razem zaczęli życie od nowa. Pierwszy tort w nowym mieszkaniu. Pierwsza wycieczka do lasu. Pierwszy wieczór, kiedy nie musiał zasypiać przy obcych krokach na korytarzu.
Marek już nigdy nie wrócił do domu dziecka. Tylko czasem, przechodząc obok lustra, zauważał, iż w jego oczach pojawia się ten sam blask – błękitny, ciepły, jak u niej. Jego nowej mamy. Prawdziwej.