Z moją teściową, która poszła do szpitala „z sercem”, a wróciła… z niemowlęciem
Z Wojtkiem jesteśmy małżeństwem już piętnaście lat. Poznaliśmy się jeszcze na uniwersytecie w Lublinie – mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach w akademiku. Wtedy często przynosił z domu pełne torby jedzenia – słoiki, pojemniki, ciasta. Jego mama, Bożena Arkadiuszówna, gotowała przepysznie i najwyraźniej starała się, żeby jej syn nigdy nie był głodny.
Kiedy Wojtek oświadczył mi się, pierwsze, co zrobił, to zabrał mnie, by poznać jego matkę. Trochę się denerwowałam, ale od razu dogadałyśmy się świetnie. Bożena Arkadiuszówna okazała się kobietą rozsądną, ciepłą i pełną dobroci. Urodziła Wojtka w wieku dziewiętnastu lat, a pół roku później straciła męża. Ale się nie załamała. Wychowała syna sama, uczyniła z niego porządnego człowieka, bez grama pretensji do życia.
Pracowała na kilku etatach, by być niezależną i dać synowi wszystko, co najlepsze. Mężczyzn w jej życiu nie było – nie miała na to czasu. Gdy ją poznałam, miała czterdzieści jeden lat, ale wyglądała na trzydzieści pięć – zadbana, pełna energii, z błyskotliwym umysłem i poczuciem humoru.
„No cóż, teraz to ty będziesz dbać o mojego chłopca” – powiedziała z uśmiechem, gdy ogłosiliśmy zaręczyny.
Skończyliśmy studia, wzięliśmy ślub i zostaliśmy w Lublinie – Wojtek dostał dobrą pracę. Teściowa od razu dała nam znać, iż nie będzie się wtrącać: przyzwyczaiła się do samotności, żyje swoim rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, dwa przystanki autobusem.
Bożena Arkadiuszówna zaglądała do nas od czasu do czasu – zawsze z prezentami, wypoczęta, uśmiechnięta. Nigdy nie narzucała rad, ale gdy prosiłam – podpowiadała, chwaliła moje wypieki, a choćby oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa idealna.
Często odwiedzaliśmy ją u niej: zapraszała nas na herbatę, ciasta, po prostu na pogawędkę. Miała mnóstwo przyjaciółek i ciągle gdzieś biegała – do teatru, do kina, na kawę. Była aktywną, pełną życia kobietą. A gdy urodził się nasz synek Jakub, teściowa stała się dla nas prawdziwym wybawieniem – pokazywała, jak kąpać, jak karmić, spacerowała z wózkiem, dawała mi się wyspać. Potem choćby odprowadzała go do przedszkola, gdy spóźnialiśmy się z pracy.
Ale pewnego dnia po prostu zniknęła. Kilka dni nie dzwoniła, nie przychodziła, nie odbierała. Martwiłam się, ale Wojtek powiedział, iż mama do niego zadzwoniła i oznajmiła, iż wyjechała do przyjaciółki do Kielc na parę miesięcy. Wszystko w porządku. Zdumiało mnie to – czemu nie uprzedziła? To do niej niepodobne. No, trudno.
Kontaktowaliśmy się przez wideorozmowy. Prosiła, żeby pokazać jej wnuka, ale sama nie pojawiała się na ekranie. Zbywała mnie śmiechem. Na moje pytania machała ręką: „A co cię to obchodzi?”
Pewnego dnia w końcu do niej zadzwoniłam – sama Bożena Arkadiuszówna odebrała i niespodziewanie powiedziała: „Jestem w szpitalu miejskim, serce szwankuje”. Spanikowałam. Zaproponowałam, iż przyjadę, ale odmówiła. „Jak wyjdę – dam znać, wtedy się zobaczymy” – odparła oschle.
Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas z Wojtkiem do siebie – powiedziała, iż ma istotną wiadomość. Przyjechaliśmy. Drzwi otworzył… obcy mężczyzna. Zamarłam. A za jego plecami stała Bożena Arkadiuszówna. Promieniejąca. I… z niemowlęciem na rękach!
„Poznajcie, to Arkadiusz, mój mąż. A to – nasza córeczka, Weronika. Wybaczcie, iż wam nie mówiłam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam czterdzieści siedem lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. Ale teraz, gdy wszystko już jest jasne – chcę, żebyście stali się częścią naszej nowej rodziny.”
Byłam w szoku. Ale wtedy zobaczyłam w jej oczach tę samą troskę, ciepło i nadzieję, którą widziałam, gdy powierzała mi Wojtka. Podeszłam, przytuliłam ją i powiedziałam: „Zasłużyłaś na szczęście. Jesteśmy przy tobie, tak jak ty byłaś przy nas.”
Teraz pomagam jej z małą Weroniką tak, jak ona pomagała mi. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, gorące serce dla wszystkich. I chyba to jest prawdziwe szczęście – kochać, przebywać i żyć, niezależnie od lat, stereotypów i lęków.