Telefon zadzwonił w środku porannej ciszy jak nóż wbijający się w serce. Anna Kowalska, siedząc przy oknie z haftem, drgnęła i powoli podniosła słuchawkę. Kobiecy głos po drugiej stronie brzmiał nerwowo i pośpiesznie:
— Anna Kowalska?
— Tak, słucham?
— Przepraszam za niepokój… ale dzwonię w sprawie pani syna.
— Z Kubą coś się stało? W przedszkolu?
— Nie, nie! Mówię nie o Jakubie, ale o Wojtku.
— Przepraszam, ale mam tylko jednego syna.
— Wojciech Kowalski, rocznik 2002, urodzony 15 sierpnia. W dokumentach są pani dane.
Annę jakby ktoś uderzył w piersi. Ta data to była rana, która nigdy się nie zagoiła. Wzięła głęboki oddech:
— Tak… wtedy urodziłam syna. Ale zmarł po dwóch dniach. Był wcześniakiem. jeżeli to żart, to bardzo okrutny.
— Nie! On żyje! Jest w domu dziecka! Ja tam pracuję i… on wierzy, iż jego mama go znajdzie. Proszę, spotkajmy się… nie mogłam już milczeć.
Ręka Anny trzęsła się tak, iż ledwo utrzymała słuchawkę. Umówiła się pod pomnikiem Chopina, choć wciąż próbowała wmówić sobie, iż to pomyłka albo oszustwo. Ale serce podpowiadało: to prawda. Musiała to zobaczyć na własne oczy.
Godzinę później stała przed starszą kobietą o łagodnych, zmęczonych oczach. Przedstawiła się jako Irena Nowak, wychowawczyni z domu dziecka przy ulicy Wolności.
— Całe życie spędziłam z dziećmi. Swoich nigdy nie miałam. Wojtuś jest wyjątkowy. Wrażliwy, mądry, dobry. Nie mogłam nie spróbować odnaleźć jego rodziny. W dokumentach jest pani odmowa.
— Ja nigdy niczego nie podpisywałam!
— W takim razie zrobił to ktoś za panią. Ktoś, kto postanowił za waszą rodzinę…
Jakby potwierdzając jej najgorsze przypuszczenia, kobieta podała zdjęcie. Patrzył z niego chłopiec łudząco podobny do jej syna Kuby. Tylko w okularach. Ten sam podbródek, usta, ten sam wzrok. Tyle iż pełen niepokoju, jakby wyjęty z oszukanego dzieciństwa.
Anna ledwo łapała oddech.
— Co z jego wzrokiem?
— Astygmatyzm. Nic poważnego. Ale ma złote serce. Codziennie mówi, iż mama go znajdzie.
Anna ściskała fotografię. Nie miała już wątpliwości. To jej syn. Jej chłopiec. Jej krew.
— Nie ma pani pojęcia, co zrobili ci, którzy mi go odebrali. Cierpiałam. Dusza się we mnie gotowała z bólu. A on… on żył!
Nie żegnając się, Anna pobiegła do domu dziecka. Tam, za metalowym ogrodzeniem, od razu go zobaczyła — siedzącego w piaskownicy z książką. Wojtek. On. Jej syn.
Wychowawczyni zawołała go po nazwisku — Kowalski. To wystarczyło. Anna ruszyła do gabinetu dyrektorki.
— Usłyszałam nasze nazwisko i… pomyślałam, iż może jesteśmy spokrewnieni. Chłopiec wydał mi się znajomy.
— Pani Kowalska? Przypadek? Dziwne. On już ma załatwioną adopcję…
— Nie rozumie pani. To mój syn.
Dyrektorka — Ewa Dąbrowska — spojrzała nieufnie, ale zajrzała do dokumentów. W aktach była odmowa Anny. Podpis sfałszowany. Anna poznała charakter pisma teściowej — Barbary Zawadzkiej. Tylko ona mogła być aż tak podła.
Drżącym głosem Anna wyjaśniła, jak siedem lat temu urodziła przedwcześnie, jak powiedziano jej, iż dziecko nie żyje. Ale teraz, gdy zobaczyła zdjęcie i usłyszała nazwisko, wszystko stało się jasne.
Dyrektorka po raz pierwszy spojrzała na nią ze zrozumieniem:
— Nie oddam Wojtka obcym. Załatwcie formalności, wróćcie z mężem. Szybko.
W drodze do domu Anna czuła, jak wściekłość w niej buzuje. Kto się na to odważył? Jej mąż, Piotr, był wtedy załamany. Cierpiał razem z nią. Pozostała tylko jedna podejrzana — jego matka.
Anna odebrała Kubę z przedszkola, udając spokój. Ale gdy wróciła i zobaczyła Barbarę Zawadzką przy kuchence, nie wytrzymała:
— Ktoś tu przez siedem lat ukrywał prawdę. Ale teraz wyjdzie na jaw.
Wieczorem położyła zdjęcie przed mężem.
— To Wojtuś. Nasz syn.
Piotr zmarszczył brwi:
— To Kuba w okularach?
— Nie. To ten, po którym płakałeś.
Reakcja teściowej była natychmiastowa: zbladła, ale, jak zawsze, dumnie wyszła do swojego pokoju. Anna, pękając z bólu, opowiedziała mężowi wszystko.
Następnego dnia byli w domu dziecka. Gdy Wojtek wszedł do gabinetu, nie było już wątpliwości. Chłopiec nie zadał ani jednego pytania. Po prostu wiedział.
— W końcu cię znaleźliśmy, synku — powiedział Piotr.
— Wiedziałem! Czekałem! — odpowiedział Wojtek.
Anna przytuliła go, głaszcząc po głowie, powstrzymując łzy, które i tak spłynęły po policzkach.
W drodze do domu wstąpili do sklepu. Wojtek nie mógł uwierzyć, iż może wybierać ubrania. Że jest mama, która spyta, jaką kurtkę woli. Że jest tata, który weźmie go na ręce.
W domu przywitał go młodszy brat… nadąsany i zazdrosny. Anna wiedziała, skąd wiał wiatr — Barbara Zawadzka nie traciła czasu.
— To wszystko moje! Nie będę się dzielił! — mruczał Kuba.
— A może w ogóle nie jesteś moim bratem! Podrzutek!
Anna zaprowadziła obu przed lustro.
— Popatrzcie. Te nosy, te usta, uszy. Jesteście braćmi.
I nagle Kuba się uśmiechnął. Niepewnie. Ale po raz pierwszy — szczerze.
Tymczasem Barbara Zawadzka pakowała walizki. Piotr zaproponował jej przeprowadzkę do mieszkania, które dla niej kupił. Bez krzyków. Ale stanowczo. Już nigdy nie będzie tu panią domu.
Anna stała w korytarzu i słyszała, jak teściowa rozmawia przez telefon:
— Tak, wyprowadzam się. Mieszkanie — luksus. Syn dba. W końcu będę żyć dla siebie. Odpocząć. Jestem szczęśliwa.
Anna gorzko się uśmiechnęła.
*A kiedy ty żyłaś dla kogoś innego niż siebie, Barbaro Zawadzka?*
Teraz jej rodzina była wreszcie kompletna. Teraz miała dwóch synów. A serce przestało płakać. Zaczęło śpiewać.