Dzisiaj rano odebrany telefon wbił się w ciszę jak nóż. Jadwiga Kowalska, siedząc przy oknie z haftem, drgnęła i powoli podniosła słuchawkę. Kobiecy głos po drugiej stronie był zdenerwowany i spieszący się:
— Pani Jadwigo Kowalska?
— Tak, słucham.
— Przepraszam za niepokój… dzwonię w sprawie pani syna.
— Z Wojtkiem coś się stało? W przedszkolu?
— Nie, nie! Nie o Wojtku, tylko o Krzysiu.
— Przepraszam, ale mam tylko jednego syna.
— Krzysztof Kowalski, urodzony 12 lipca 1998 roku. W dokumentach podano pani dane.
Jakby ktoś uderzył ją w pierś. Ta data była niezagojoną raną. Wzięła głęboki oddech:
— Tak… wtedy urodził się syn. Ale zmarł po dwóch dniach. Był wcześniakiem. jeżeli to żart, to bardzo okrutny.
— Nie! On żyje! Jest w domu dziecka! Ja jestem tam opiekunką i… on wierzy, iż jego mama go znajdzie. Proszę, spotkajmy się… nie mogłam dłużej milczeć.
Ręka ze słuchawką drżała. Jadwiga bez słów zgodziła się, umawiając pod pomnikiem Mickiewicza. Próbowała jeszcze wmówić sobie, iż to pomyłka, oszustwo. Ale serce podpowiadało: to prawda. Musi zobaczyć na własne oczy.
Godzinę później stała przed starszą kobietą o łagodnych, zmęczonych oczach. Przedstawiła się jako Zofia Nowak, wychowawczyni z domu dziecka przy ulicy Wolności.
— Całe życie spędziłam z dziećmi. Swoich nie miałam. Krzyś jest wyjątkowy. Dobry, mądry, wrażliwy. Musiałam spróbować odnaleźć jego rodzinę. W dokumentach jest pani odmowa.
— Nigdy niczego nie podpisywałam!
— Więc ktoś zrobił to za panią. Ktoś, kto postanowił za waszą rodzinę…
Jakby na potwierdzenie najgorszych przeczuć, kobieta podała zdjęcie. Patrzył z niego chłopiec, jak dwie krople wody podobny do Wojtka. Tylko w okularach. Ten sam podbródek, usta, to samo spojrzenie. Tylko pełne niepewności, jakby z innego, oszukanego dzieciństwa.
Jadwiga czuła, jak brakuje jej tchu.
— Co z jego wzrokiem?
— Astygmatyzm. Nic poważnego. Ale ma dobre serce. Codziennie powtarza, iż na pewno odnajdzie mamę.
Ściskała fotografię. Nie miała już wątpliwości. To jej syn. Jej chłopiec. Jej krew.
— Nie ma pani pojęcia, co zrobili ci, którzy mi go zabrali. Ja cierpiałam. Dusza się we mnie rwała z bólu. A on… on żył!
Nie żegnając się, pobiegła do domu dziecka. Tam, za metalowym ogrodzeniem, od razu go zobaczyła – siedzącego w piaskownicy z książką. Krzyś. On. Jej syn.
Wychowawczyni zawołała go po nazwisku – Kowalski. To wystarczyło. Jadwiga skierowała się do gabinetu dyrektorki.
— Usłyszałam nazwisko i… pomyślałam, iż może jesteśmy spokrewnieni. Chłopiec wydał mi się znajomy.
— Pani Kowalska? Przypadek? Dziwne. On jest już w trakcie adopcji…
— Nie rozumie pani. To mój syn.
Dyrektorka – Katarzyna Wiśniewska – wątpiła, ale przejrzała papiery. W aktach – podpis Jadwigi. Podrobiony. Poznała charakter pisma teściowej – Barbary Stanisławskiej. Tylko ona mogła posunąć się tak nisko.
Drżącym głosem wyjaśniła, jak siedem lat temu urodziła przedwcześnie, jak powiedziano jej, iż dziecko nie przeżyło. Ale teraz, gdy zobaczyła zdjęcie i usłyszała imię – wszystko stało się jasne.
Dyrektorka po raz pierwszy spojrzała na nią ze zrozumieniem:
— Nie oddam Krzysia innej rodzinie. Załatwcie sprawy, wróćcie z mężem. Sprawdzimy papiery.
Wracając do domu, Jadwiga czuła, jak kipi w niej wściekłość. Kto się na to odważył? Marek, jej mąż, był wtedy załamany. Cierpiał razem z nią. Pozostała tylko jedna osoba – jego matka.
Zabrała Wojtka z przedszkola, starając się zachować spokój. Ale gdy w domu zobaczyła Barbarę przy kuchni, nie wytrzymała:
— Ktoś tu zniknął na siedem lat. A teraz prawda wyjdzie na jaw.
Wieczorem położyła zdjęcie przed mężem.
— To Krzyś. Nasz syn.
Marek zmarszczył brwi:
— To Wojtek w okularach?
— Nie. To ten, nad którym płakałeś.
Reakcja teściowej była natychmiastowa: zbladła, ale, jak zawsze, z godnością wyszła do swojego pokoju. Jadwiga, rozdzierana bólem, opowiedziała mężowi wszystko.
Następnego dnia byli w domu dziecka. Gdy Krzyś wszedł do gabinetu, wszystko stało się oczywiste. Chłopiec nie zadał ani jednego pytania. Po prostu zrozumiał.
— W końcu cię znaleźliśmy, synku – powiedział Marek.
— Wiedziałem! Czekałem! – odparł Krzyś.
Jadwiga przytulała go, gładząc po głowie, powstrzymując łzy, których już nie dało się zatrzymać.
Po drodze do domu wstąpili do sklepu. Krzyś nie mógł uwierzyć, iż może wybierać ubrania. Że ma mamę, która spyta, jaką kurtkę chce. Że ma tatę, który weźmie go na ręce.
W domu powitał go młodszy brat… markotny i zazdrosny. Jadwiga podejrzewała, skąd wiatr wieje – Barbara Stanisławska nie traciła czasu.
— To wszystko moje! Nie będę się dzielił! – burczał Wojtek.
— Może w ogóle nie jesteś moim bratem! Podrzutek!
Jadwiga zaprowadziła obu przed lustro.
— Spójrzcie. Te nosy, te usta, uszy. Jesteście braćmi.
I nagle Wojtek się uśmiechnął. Niepewnie. Ale po raz pierwszy – szczerze.
Tymczasem Barbara Stanisławska pakowała rzeczy. Marek zaproponował, by przeprowadziła się do mieszkania, które dawno dla niej kupił. Bez krzyków. Ale stanowczo. Więcej nie będzie tu panią domu.
Jadwiga stała w korytarzu i słyszała, jak mówi przez telefon:
— Tak, wyprowadzam się. Mieszkanie – luksus. Syn dba. Wreszcie będę żyć dla siebie. Odpocząć. Jestem szczęśliwa.
Jadwiga gorzko się uśmiechnęła.
A kiedy ty, Barbaro, żyłaś dla kogoś innego niż siebie?
Teraz jej rodzina jest kompletna. Teraz ma dwóch synów. A serce już nie płacze. Śpiewa.