Wszystko zaczęło się pewnego późnego wieczoru. Było już po dziesiątej, gdy zadzwonił telefon. Na ekranie – mój syn. Głos mu drżał: „Mamo, Justynę zabrali karetką. Ma silne bóle, lekarze uznali, iż nie ma na co czekać. Jadę z nią do szpitala, a nie mam z kim zostawić Wojtusia. Tylko ty możesz pomóc…” Po pół godziny w drzwiach stał mój syn z torbami, wózkiem i półtorarocznym dzieckiem. W oczach miał niepokój i błaganie. Oczywiście, nie mogłam odmówić, choć z Justyną, jego żoną, nasze relacje były, delikatnie mówiąc, chłodne.
Od kiedy urodził się Wojtuś, byłam jakby na marginesie ich życia. Ile razy proponowałam pomoc – gotowanie, opieka nad dzieckiem, żeby młodzi mogli odpocząć – zawsze słyszałam: „Dziękujemy, damy sobie radę”. Nie narzucałam się. Ale serce bolało – jestem babcią, chcę być blisko. Ostatni raz widziałam wnuka na wiosnę. Potem Justyna całkowicie się odgrodziła. W pandemii zaczęła się prawdziwa paranoja – wszystko dezynfekowano, drzwi otwierano łokciem, o gościach nie było mowy.
A teraz, gdy nadeszła prawdziwa potrzeba, wpuścili mnie w końcu do ich świata. Syn zostawił mi cały arsenał: słoiczki, kremy, instrukcje, ubranka na zmianę, choćby piłkę do ćwiczeń. „Justyna usypia Wojtusia tylko na tej piłce, inaczej nie zasnąłby” – wyjaśnił pośpiesznie. Skinęłam głową, choć pomyślałam: „Nie, to wszystko zbędne. Dziecko powinno uczyć się zasypiać samo”. Gdy syn pojechał do szpitala, zadzwoniłam do pracy i wzięłam dwa tygodnie urlopu. Nie pierwszy raz – i nie w takich sytuacjach sobie radziłam.
Pierwsza noc była ciężka. Malec płakał tak głośno, iż przyszli sąsiedzi – pytali, czy wszystko w porządku. Wytłumaczyłam sytuację, przeprosiłam. Wzruszyli ramionami i wrócili do siebie. Ale już trzeciej nocy Wojtuś zasypiał szybciej. Gładziłam go po plecach – spokojnie, miarowo. Zasypiał pod dotyk mojej dłoni jak pod kołysankę.
Po pięciu dniach zadzwoniła Justyna. Pytała, czym karmię, jak śpi, jaką ma kupkę, jaki kolor ma przecier. Spokojnie odpowiedziałam na wszystkie pytania. Powiedziałam, iż wszystko jest w porządku, iż chętnie je moje domowe przeciery warzywne i owocowe – sama wszystko gotuję, nie ufam słoikom ze sklepu. Milczała. Nie wierzyła, iż dziecko może zasnąć bez piłki, bez specjalnych rytuałów.
Minęły dwa tygodnie. Żyłam tym dzieckiem, wkładałam w nie całe serce. Moje ręce znów pamiętały, jak trzymać niemowlę, serce biło w rytm jego oddechu. Byłam zmęczona, ale szczęśliwa. Wreszcie poczułam się jak babcia.
Gdy Justynę wypisali ze szpitala, oddałam wnuka, spakowałam rzeczy. Ani słowa „dziękuję”, ani uśmiechu. Tylko niechętne spojrzenie i słowa:
— Wszystko pani zrobiła źle.
— Przepraszam? — nie zrozumiałam.
— Zburzyła pani rytm. Teraz budzi się w nocy i płacze, a od pani przecierów dostał wysypki. Nie słuchała pani nas. Prosiłam, żeby trzymać się instrukcji. Dlaczego pani nie stosowała się do naszych metod?
Zamarłam. Przez dwa tygodnie zero skarg, a teraz – oskarżenia. Zamiast wdzięczności – awantura. Zrobiło mi się przykro i boleśnie. Nie narzucałam się im, pomogłam w potrzebie. A usłyszałam tylko, iż „wszystko zepsułam”.
Teraz nie wolno mi widywać się z wnukiem. Justyna stwierdziła, iż nie ma do mnie zaufania. Wojtusia oglądam tylko na zdjęciach, które syn wrzuca do sieci. On milczy, nie wtrąca się. Ja też nie nalegam. Ale w środku wszystko się rozpada.
Nie uważam, iż postąpiłam źle. Wychowałam syna bez specjalnych piłek i wyrosła z niego wspaniała osoba. A tu – pieluszki co do minuty, jedzenie na gramy, wszystko według podręcznika. Gdzie w tym miłość?
Nie wiem, kto ma rację. Wiem jedno: jestem babcią i kocham swojego wnuka. I gdyby raz jeszcze zadzwonili z prośbą o pomoc – otworzyłabym drzwi bez wahania. Ale ból od tej niewdzięczności, od tego chłodu – zostanie we mnie na zawsze.
Gdy rodzice stawiają zasady ponad sercem, tracą coś ważniejszego niż tylko pomoc – tracą więź. Babcia może nie zna najnowszych metod, ale jej miłość nie potrzebuje instrukcji.