Po prostu położyła się przed moimi drzwiami…

newsempire24.com 6 dni temu

To wydarzyło się w styczniu, podczas największych mrozów od lat. Śnieg sięgał po kolana, powietrze było ostre jak brzytwa, a wiatr wiał tak mocno, iż oddychanie sprawiało ból.

Nasza mała wioska, zagubiona gdzieś na uboczu, wyludniała się z każdym rokiem. Jedni wyjechali do miasta, do dzieci, inni odeszli na wieczny spoczynek. Zostali tylko ci, którzy nie mieli już dokąd pójść. Ja też byłem wśród nich.

Po śmierci żony i gdy dzieci odleciały z gniazda, dom wydawał się pusty nie tylko na zewnątrz, ale i w środku. Ściany, które dawniej tętniły życiem, teraz milczały. Paliliśmy w piecu, gotowałem skromne posiłki zupę, kaszę, jajka. Chleb kruszyłem na parapecie dla ptaków. Czas wypełniały mi książki stare, wielokrotnie czytane, z zagiętymi rogami. Telewizora prawie nie włączałem tam był tylko hałas, nie słowa.

W ciszy zacząłem słyszeć, jak dom jęczy na wietrze, jak wyje zamieć nad kominem, jak deski trzeszczą od mrozu.

A potem pojawił się on.

Usłyszałem drapanie przy drzwiach. Pomyślałem, iż to może sroka harcuje albo kot sąsiadów. Ale ten dźwięk był inny ledwo słyszalny, jakby ktoś drapie ostatkiem sił. Otworzyłem drzwi mróz uderzył mnie w twarz jak pięścią. Spojrzałem w dół i zastygłem.

W zaspie leżała mała, czarna, oblepiona błotem istota. To nie był kot raczej cień. Ale jego oczy Żywe, jaskrawożółte, jak u sowy. Patrzyły prosto na mnie. Nie błagalnie, ale wyzywająco. Jakby mówił: Dotarłem tak daleko. Albo mnie przygarniesz, albo odeślesz. Ale dalej już nie pójdę.

Brakowało mu jednej przedniej łapy. Stara rana, z grubą blizną, już niekrwawiąca. Sierść była splątana, pełna kolców i brudu. Kości wystawały spod skóry. Tylko Bóg wie, przez co przeszedł i jak daleko szedł, zanim dotarł do mojego domu.

Stałem tak przez chwilę, przełknąłem ślinę i zeszedłem po schodach. On choćby się nie poruszył. Nie uciekł, nie syknął, nie zwinął się w kłębek. Tylko lekko drgnął, gdy wyciągnąłem do niego rękę, a potem zastygł z powrotem.

Podniosłem go i wniósłem do domu. Był lżejszy niż piórko. Pomyślałem: Nie przeżyje. Nie dotrwa do rana. Ale położyłem go na dywanie przy piecu, podsunąłem starą poduszkę, postawiłem miskę z wodą i kawałkiem kurczaka. Nie tknął tego. Tylko leżał. Oddychał ciężko, jakby każdy oddech wymagał wysiłku.

Usiadłem obok niego. Obserwowałem go. I nagle zrozumiałem: był taki jak ja. Zmęczony, pokiereszowany, ale wciąż żywy. Wciąż się trzymał.

Przez cały tydzień opiekowałem się nim jak niemowlęciem. Jadłem przy nim żeby nie czuł się samotny. Mówiłem do niego. Opowiadałem, jak minął mi dzień, narzekałem na zdrowie, wspominałem żonę, którą widywałem we śnie. On słuchał. Naprawdę słuchał. Czasem otwierał oczy, jakby szeptał: Jestem tutaj. Nie jesteś sam.

Po kilku dniach pierwszy raz napił się wody. Potem zlizał kaszę z mojego palca. Niedługo potem spróbował wstać. Podniósł się, zachwiał, upadł. Ale nie poddał się. Następnego dnia próbował znów. I tym razem mu się udało. Wstał. Kulejąc, niepewnie stawiał kroki, ale szedł.

Nazwałem go Cudem. Bo inaczej po prostu nie dało się go nazwać.

Od tamtej pory towarzyszył mi wszędzie. Do kurnika, na werandę, do spiżarni. Spał w nogach łóżka, a gdy się przewracałem, cicho miauczał, jakby pytał: Jesteś przy mnie? A gdy płakałem, zwłaszcza wieczorami, przychodził, przytulał się i patrzył mi w oczy.

Był dla mnie uzdrowieniem. Lustrem. Sensem.

Sąsiadka, pani Halina, tylko kręciła głową:

Stary, zupełnie ci się w głowie pomieszało? Na ulicy takich kotów jak gwiazd na niebie. Po co ci ten?

Wzruszyłem tylko ramionami. Jak miałem jej wytłumaczyć, iż ten czarny, okaleczony kot uratował mnie? Że od kiedy się pojawił, znów zacząłem żyć, a nie tylko wegetować?

Na wiosnę grzał się na werandzie, gonił motyle. Nauczył się biegać na trzech łapach. Na początku się potykał, ale gwałtownie się wprawił. Zaczął choćby polować raz przyniósł mysz. Dumny, pokazał mi ją, a potem poszedł spać.

Pewnego dnia zniknął na cały dzień. Byłem w rozsypce, szukałem go po okolicy, wołałem, wszedłem choćby do lasu. Wieczorem wrócił z podrapanym pyskiem, ale z wygranym spojrzeniem. Może odwiedził swoją przeszłość, może załatwił jakieś porachunki. Potem spał trzy dni, ledwo się budząc.

Przeżył ze mną pięć lat. Nie tylko przetrwał żył. Miał swoje zwyczaje, upodobania, charakter. Kochał kaszę jaglaną z masłem, nienawidził odkurzacza, przed burzą chował się pod kołdrę lub, jeżeli byłem w domu, pod moje ramię.

Starość przyszła szybko. W ostatnim roku niemal nie wychodził na podwórko. Więcej spał, mniej jadł, poruszał się ostrożniej. Czułem, iż koniec się zbliża. Ale każdego ranka, gdy się budziłem, najpierw sprawdzałem, czy jeszcze oddycha. A jeżeli tak dziękowałem Bogu.

Pewnej wiosny po prostu się nie obudził. Leżał jak zwykle, na swoim posłaniu przy piecu. Tylko oczu już nie otworzył. Usiadłem przy nim, położyłem dłoń na jego bok był jeszcze ciepły. Ale serce wiedziało.

Łzy nie przyszły od razu. Długo go głaskałem, szeptałem: Dziękuję, Cudzie. Byłeś wszystkim. Bez ciebie i ja bym nie istniał.

Pochowałem go pod starą jabłonią. Tam, gdzie latem lubił leżeć w cieniu. Włożyłem go do pudełka, wyścielonego miękkim flanelem. Pożegnałem się w ciszy. Szczerze.

Minęły już trzy lata. Teraz mieszka ze mną inny kot pręgowany, młody, zuchwały. Wcale do niego nie podobny. Ale czasem, zwłaszcza wieczorami, zdaje mi się, iż widzę w progu czarny cień. Albo słyszę znaj

Idź do oryginalnego materiału