Poświęcaliśmy wszystko dla córki, a teraz spotyka mnie obojętność ze strony własnych dzieci?

twojacena.pl 1 tydzień temu

Odmawialiśmy sobie wszystkiego, by nasze córki nie zaznały niedostatku. Czy naprawdę zasłużyłam na taką obojętność od własnych dzieci?

Gdy córki dorosły i założyły rodziny, ja i mąż odetnieśliśmy z ulgą. Wydawało się, iż wreszcie możemy żyć dla siebie – lata ciężkiej walki o dobrobyt rodziny były za nami. Jak długi jestem – zawsze żyliśmy skromnie, pracowaliśmy w fabryce od świtu do nocy, zarabialiśmy grosze, ale nigdy nie pozwoliliśmy sobie narzekać. Wszystko, co udało nam się uzbierać, inwestowaliśmy w nasze dziewczynki.

Odmawialiśmy sobie wszystkiego. Ani nowych butów, ani wakacji – byle tylko u córek był taki sam dostatek, jak u dzieci z zamożniejszych domów. Pamiętam, jak skrupulatnie liczyłam każdy grosz, by kupić im porządne ubrania, dobre podręczniki, wysłac na zajęcia dodatkowe. Wierzyliśmy: dorosną, pójdą na studia, znajdą pracę – i życie się ułoży.

Ale wszystko się potoczyło inaczej, niż marzyliśmy. Po szkole obie zaczęły studia, i znowu – płacić, zbierać, pomagać. Nie mieliśmy choćby chwili wytchnienia. Nauka, śluby jeden po drugim, potem narodziny wnuków. I znowu to samo samoko.

Gdy skończył się urlop macierzyński, córki oznajmiły, iż maluchy są jeszcze za małe na przedszkole. Z płaczem prosiły, żebym została z nichiami. Byłam już na emeryturze, ale i tak dorabiałam – sama pensja nie wystarczała. Porozmawialiśmy z mężem i rzuciłam tę pracę, by zostać babcią na pełen etat. Mąż dale pracował, mimo wieku, żebyśmy mogli jakoś związać koniec z końcem.

Dwie emerytury i jego zarobek – ledwo starczało. Zięciowie zaczeli wtedy wspólny interes, który wreszcie przynosił zyski, ale dla nas nic nie znaczyło. I tak pomagaliśmy – pieniędzmi, czasem, opieką. Byliśmy szczęśliwi, bo skoro dzieciom dobrze, to i nam spokojnie.

Ale wszystko runęło w jednej chwili. Pewnego ranka mąż wyszedł do pracy i nie wrócił. Serce odmówiło posłusze. Karetka przyjechała szybko, ale już go nie uratowali. Czterdzieści dwa lata razem – i nagle zostałam sama. Pogrzebałam nie tylko ukochanego człowieka, ale i swoją podporę, swój sens istnienia.

Córki oczywiście przeżywały. Płakały, wspierały. Ale niedługo. Po paru tygodniach oznajmiły, iż czas oddać dzieci do przedszkola. Powiedziały – i poszły. A ja zostałam sama – w ciszy, w pustym mieszkaniu, ze złamanym sercem i głodową emeryturą.

Wtedy dopiero zrozumiałam, jak strasznie i gorzko jest być nikomu niepotrzebnym. Pieniądze topniały – rachunki za mieszkanie, jedzenie, leki. Ale starczało ledwo na pół. Któregoś dnia, gdy wpadły w odwiedziny, zebrałam się na odwagę i poprosiłam o pomoc. Choćby tyle, żeby zapłacić rachunki, bym mogła kupić sobie potrzebne lekarstwa.

Starsza od razu odpowiedziała, iż sami ledwo wiążą koniec z końcem, iż kredyty, wydatki, dzieci… Młodsza po prostu milczała. Udawała, iż nie słyszy. Od tamtej pory – ani telefonu, ani wizyty. Jakbym przestała istnieć.

Siedzę i myślę – czy naprawdę zasłużyłam na takie traktowanie? Czy wszystkie moje poświęcenia, nieprzespane noce, skromność, troska – nie mają żadnej wartości? Gdzie ten dług, ta miłość, o której mówią w książkach i filmach? Czy to tylko bajki?

Każdego wieczoru patrzę na stare zdjęcia. Na nich – ja i mąż, młodzi, pełni nadziei. Dziewczynki małe, uśmiechnięte. Wtedy byliśmy szczęśliwi. Wtedy mieliśmy rodzinę. A teraz – cisza, pustka i gorycz.

Nie wiem, czym zawiniłam wobec swoich córek. Ale wiem jedno: nie dam już rady tak dalej.

Idź do oryginalnego materiału