„Poświęcasz dziecku zbyt dużo uwagi”: tak powiedział mi lekarz. Ale nie jestem przewrażliwiona — jestem po prostu mamą.

polregion.pl 19 godzin temu

19 maja

„Za dużo uwagi poświęcasz dziecku” – usłyszałam od lekarza. Ale ja nie jestem nadopiekuńcza. Po prostu jestem matką.

Gdyby mój syn był mały, może nie martwiłabym się tak bardzo. Ale ma prawie piętnaście lat, a wciąż nie śpi w nocy. Zasypia w ciągu dnia, kiedy powinien się uczyć, spotykać z przyjaciółmi, żyć. Przenieśliśmy go na nauczanie domowe – nie z kaprysu, ale z konieczności. Po prostu nie potrafi funkcjonować według zwykłego planu.

Nie gra w gry, nie wgapia się godzinami w telefon. Czyta. Pisze. Rysuje. Ogląda wykłady online. Pasjonuje się biologią, programowaniem i historią jednocześnie. Po prostu… nie może zasnąć. Jakby jego mózg nie miał przycisku „wyłącz”.

Na początku tylko obserwowałam. Potem zaczęłam zauważać dziwne zachowania: dziesięć razy zamyka szufladę, szarpie dywan, stuka w ścianę. Przestraszyłam się. Nie dlatego, iż przeszkadzał – ale dlatego, iż to było wyraźne: jego układ nerwowy się wyczerpuje. Wtedy postanowiłam – potrzebny jest specjalista.

Poszliśmy do neurologa. Skierował nas na badania. Wszystko w normie. Następnie – do psychiatry. Lekarz przywitał nas chłodnym uśmiechem i od razu zaczął rozmowę nie z synem, a ze mną. Mówił grzecznie, spokojnie, aż w końcu przeszedł do „diagnozy”:

– Ma pani ewidentny przesad. Zbyt dużo czasu spędza z synem. Po prostu… zadusiła go pani swoją miłością.

Zamarłam.
– Słucham?

– Normalni rodzice – ciągnął pouczająco – widzą dziecko rano przy śniadaniu i wieczorem przy kolacji. A pani jest przy nim cały czas. I proszę – dziecko ma nie psychikę, a „tryb szklarniowy”.

– Pracuję zdalnie. To już przestępstwo?

– Przestępstwo to pani lęk! – odparł ostro. – Objechała pani pół miasta po badaniach. Wszystko dlatego, iż szuka pani choroby, której nie ma. Wpatruje się pani, nasłuchuje, szuka problemów. Chce pani być… potrzebna.

– Przepraszam, ale to neurolog zlecił badania – odpowiedziałam spokojnie. – Po prostu stosowałam się do zaleceń.

– Normalna matka by odmówiła – bo drogo! A pani choćby teraz patrzy na niego z miłością, a on… grzebie w kieszeniach. Niewychowany. Nieposłuszny. A pani… zbyt łagodna. Nie krzyczy. Na pani miejscu leczyłbym się sam.

A potem… zaczął. Przez prawie pół godziny, za którą zapłaciłam sporo złotych, opowiadał… o sobie.

O córce, która nie rozmawia z nikim, farbuje włosy na niebiesko, biega w krótkich spodenkach po mrozie. Że pali w klatce schodowej, włóczy się z dziwnymi typami. Że sam łyka leki uspokajające, żeby to zaakceptować. Bo tak, mówił, trzeba przyjmować nastolatka.

Słuchałam. Wysłuchałam. Podziękowałam – i wyszłam.

Na zewnątrz odetchnęłam z ulgą.

I wiecie co? Nie jestem nadopiekuńcza. Jestem matką. Tą, która chce zrozumieć swoje dziecko, pomóc mu, nie zostawić samego w chaosie hormonów, lęków, nieprzespanych nocy. Tak, jestem blisko. Tak, jesteśmy razem. A jeżeli kogoś to przeraża… to znaczy, iż nie zrozumie, czym jest prawdziwa troska.

Teraz szukam innego lekarza. Spokojnego, który nas wysłucha. Nie takiego, który wyżywa się na pacjentach, ale takiego, który naprawdę zrozumie. Bo jestem pewna: kochać swoje dziecko to nie diagnoza. To norma. To… macierzyństwo.

Idź do oryginalnego materiału