Przez całe życie żyliśmy z mężem dla naszych dzieci. Nie dla siebie, nie dla sukcesu, ale właśnie dla nich – dla naszego ukochanego trójki, których rozpieszczaliśmy, o których dbaliśmy, poświęcając wszystko, co mieliśmy. Któż by pomyślał, iż na końcu tej drogi, gdy zdrowie już nie to samo i siły nie te, zostaniemy tylko z bólem i pustką, a nie z wdzięcznością i troską.
Z Tomkiem znaliśmy się od dzieciństwa – mieszkaliśmy na tym samym podwórku, chodziliśmy do jednej klasy. Gdy skończyłam osiemnaście lat, pobraliśmy się. Wesele było skromne, bo pieniędzy brakowało. Kilka miesięcy później okazało się, iż jestem w ciąży. Tomek rzucił studia, żeby pracować na dwóch etatach – byle tylko utrzymać rodzinę.
Żyliśmy biednie. Czasem przez trzy dni jedliśmy tylko ziemniaki, ale nigdy nie narzekaliśmy. Wiedzieliśmy, po co to wszystko. Marzyliśmy, żeby nasze dzieci nie znały niedostatku, żeby nie czuły tej biedy, w której my żyliśmy. Gdy sytuacja się trochę ustabilizowała, znów zaszłam w ciążę. Było nam ciężko, ale choćby przez chwilę nie wahaliśmy się – wychowamy przecież nasze dziecko.
Nie mieliśmy wtedy żadnej pomocy. Nikt nas nie wspierał, nikt nie przyjeżdżał zająć się maluchami. Moja mama zmarła wcześnie, a teściowa mieszkała w innym województwie i zajmowała się głównie sobą. Ja niemal nie wychodziłam z kuchni i pokoju dziecięcego, a Tomek zapracowany, wracał późno, z zapadniętymi oczami i spękanymi od mrozu dłońmi.
Przed trzydziestką urodziłam trzecie dziecko. Trudno? Oczywiście. Ale nigdy nie liczyliśmy na łatwe życie. Nie rozpieszczało nas. Po prostu szliśmy dalej. Krok po kroku, przez kredyty i wyczerpującą pracę, udało nam się kupić mieszkania dwójce starszych dzieci. Ile bezsennych nocy to kosztowało – wie tylko Bóg. A najmłodszą wysłaliśmy na studia za granicę – marzyła o medycynie. Wzięliśmy kolejną pożyczkę i powiedzieliśmy sobie: „Damy radę”.
Lata leciały jak w filmie na przyspieszeniu. Dzieci dorosły, rozleciały się. Mają swoje życie. A nam zaczęła się starość. Nie powoli i spokojnie, jak byśmy chcieli, ale nagle – z diagnozą Tomka. Słabł z dnia na dzień. Opiekowałam się nim sama. Bez telefonów, bez odwiedzin.
Kiedy zadzwoniłam do najstarszej córki, prosząc, żeby przyjechała, odparła zirytowana:
– Mam swoje dzieci, swoje sprawy. Nie mogę.
A przyjaciele mówili, iż widzieli ją w kawiarni z koleżankami.
Syn tłumaczył się pracą, choć tego samego dnia wrzucił do internetu zdjęcia z wakacji w Egipcie.
A najmłodsza – ta, dla której sprzedaliśmy prawie cały nasz dobytek, żeby mogła skończyć studia w Europie – odpisała, iż nie może przyjechać, bo ma sesję. I tyle.
Noce spędzałam przy łóżku Tomka, pojąc go łyżeczką, mierząc gorączkę, trzymając go za rękę, gdy bolało. Nie czekałam na cuda – chciałam tylko, żeby wiedział, iż jest przy nim ktoś, dla kogo wciąż jest ważny. Bo dla mnie był.
Właśnie wtedy zrozumiałam – zostaliśmy sami. Całkowicie. Bez wsparcia, bez ciepła, bez choćby odrobiny zainteresowania. Tak, zrobiliśmy dla dzieci wszystko. Nie jedliśmy, żeby one miały co jeść. Nie kupowaliśmy sobie nowych rzeczy, żeby one miały lepsze. Nie wypoczywaliśmy – żeby one mogły pojechać nad morze.
A teraz staliśmy się ciężarem. I wiecie, co boli najbardziej? choćby nie to, iż nas zawiedli. Najgorzej jest uświadomić sobie, iż nas wymazali. Że byliśmy potrzebni, dopóki byliśmy użyteczni. A teraz? Po prostu przeszkadzamy. Oni są młodzi, żyją, mają wszystko przed sobą. A my? Jesteśmy tylko przeszłością, która nikogo już nie obchodzi.
Czasem słyszę, jak sąsiedzi śmieją się w klatce schodowej – przyjechali wnukowie. Czasem widzę, jak koleżanka idzie do parku, trzymając córkę za rękę. I kurczę się w środku. Nas to nie spotka. Dla naszych dzieci jesteśmy tylko historią.
Teraz już nie dzwonię. Nie przypominam im o sobie. Mieszkamy z Tomkiem w małym, ale czystym mieszkaniu. Gotuję mu kaszę, włączam stare filmy, siedzę przy nim, gdy zasypia. I każdego wieczoru proszę niebo tylko o jedno – żeby nie cierpiał. Żeby jego odejście było lekkie. Bo na więcej bólu nie zasługuje.
A dzieci? Cóż, dzieci. Pewnie u nich wszystko w porządku. W końcu po to się staraliśmy. Tylko dlaczego tak gorzko na myśl o tym „szczęściu”? Dlaczego w sercu taka pustka?
Głodowaliśmy z mężem, żeby oni byli szczęśliwi. A teraz po cichu łykamy łzy.