Poświęciliśmy wszystko dla naszych córek, a one odpłacają obojętnością?

polregion.pl 1 tydzień temu

Z moim mężem odmawialiśmy sobie wszystkiego, żeby tylko naszym córkom było dobrze. Czy naprawdę zasłużyłam na taką obojętność od własnych dzieci?

Kiedy córki dorosły, ja i Witold, mój śp. mąż, odetchnęliśmy pierwszy raz. Myśleliśmy, iż wreszcie zaczniemy żyć lżej. Ale lżej nie było — jedynie zamieniliśmy jeden ciężar na inny. Całe ich dzieciństwo upłynęło pod znakiem wyrzeczeń. Pracowaliśmy w lokalnej fabryce: ja jako pakowaczka, on jako tokarz. Pieniędzy ledwo starczało na jedzenie i ubrania.

Pamiętam, jak się cieszyłam, gdy udawało się kupić im coś porządnego, żeby nie odstawały od rówieśników. Nie jeździliśmy na wakacje, nie zmienialiśmy mebli, chodziliśmy w znoszonych butach — byle tylko one miały wszystko. Uczyły się w zwyczajnej szkole, ale wyglądały jak księżniczki. I byliśmy z tego dumni. Wierzyłam, iż kiedyś docenią naszą cierpliwość i miłość.

Gdy dziewczyny poszły na studia, wydatki tylko wzrosły. Trzeba było płacić za akademik, zbierać im rzeczy, jedzenie. Znowu zacisnęliśmy pasa. Zbierałam grosze, by wysłać kolejną paczkę. Żyliśmy tylko dla nich — żeby było im łatwiej.

Obie córki gwałtownie wyszły za mąż, jedna po drugiej. euforia była ogromna, ale krótka — niemal od razu oznajmiły, iż zostaną matkami. Najpierw płakałam ze szczęścia, potem ze strachu. Kto będzie zajmował się wnukami, gdy skończy się ich urlop macierzyński? Córki zgodnie stwierdziły, iż dzieci są za małe na żłobek, i poprosiły mnie — ich babcię — o pomoc.

Byłam już na emeryturze, ale dorabiałam sprzątaniem w aptece. Porozmawiałam z Witoldem — powiedział, iż on będzie dalej pracował, a ja zajmę się wnukami. I tak zaczęła się nowa odsłona: kaszki, pieluchy, noce bez snu, katar, kreskówki — wszystko od nowa.

Minęło kilka lat. Zięciowie założyli własne firmy i zaczęli dobrze zarabiać. Cieszyliśmy się ich sukcesem — przecież to rodzina. A to, iż od czasu do czasu znów musieliśmy „dorzucić się” na zakupy? No cóż, przywykliśmy.

Aż przyszedł najgorszy dzień. Mój Witek poszedł do pracy i nie wrócił. Zawał. Tuż przed bramą fabryki. Karetka przyjechała szybko, ale serce nie wytrzymało. Moja podpora, najbliższy człowiek — odszedł na zawsze. Przeżyliśmy razem 42 lata. Bez niego wszystko stało się szare i puste.

Córki oczywiście popłakały. Były ze mną na pogrzebie. A potem zabrały wnuki i powiedziały:
— Mamo, czas do przedszkola, dziękujemy ci bardzo, teraz możesz odpocząć.

I zostałam sama. W mieszkaniu zrobiło się przeraźliwie cicho. Ani kroków Witka, ani jego głosu, ani śmiechu dzieci. Zrozumiałam, iż mojej emerytury nie wystarczy na życie. Czynsz, jedzenie, leki — wszystko stało się zbyt drogie. Brakowało na tabletki. Milczałam. Znosiłam. Ale pewnego dnia, gdy przyjechały w odwiedziny, napomknęłam:
— Dziewczyny, gdybyście choć trochę pomogły z czynszem, mogłabym kupić sobie potrzebne lekarstwa…

Starsza od razu odpowiedziała:
— Mamo, no co ty? Nam samym ledwo starcza, ceny rosną!

Młodsza milczała, wpatrzona w telefon. A potem… przestały przyjeżdżać. Przestały dzwonić. Jakbym była winna temu, iż ośmieliłam się prosić o pomoc.

Ciągle się zastanawiam — czy naprawdę na to zasłużyłam? Czy można tak łatwo zapomnieć o kimś, kto oddał za was całe swoje życie? Czy moja starość musi być tak biedna, chora i samotna?

Wciąż wierzę, iż może jeszcze o mnie przypomną, iż nie wszystkie uczucia umarły. Ale każdy dzień bez nich to nowy cios. Czy właśnie po to żyliśmy, pracowaliśmy, poświęcaliśmy się? Czy to wszystko, co zostało z miłości i wdzięczności?

Wniosek? Może nie warto dawać całego siebie, jeżeli druga strona nigdy nie nauczy się cenić tej ofiary.

Idź do oryginalnego materiału