Pewnego dnia Kinga wyszła za mąż za Krzysztofa zaraz po studiach. Ich miłość była tak silna, iż świat wydawał się istnieć tylko dla nich dwojga. Rodzice, widząc ich szczęście, pomogli parze kupić przestronne dwupokojowe mieszkanie w Krakowie.
Jeden pokój urządzili z miłością na dziecięcy. Kupili dwa małe łóżeczka, wyobrażając sobie, jak ich przyszłe maleństwo będzie w jednym z nich słodko spało. Wybrali choćby imię dla pierworodnego – miał to być Bartosz. Z jakiegoś powodu Kinga i Krzysztof byli pewni, iż urodzi się chłopiec. Gdyby jednak była dziewczynka, mieli w zanadrzu imię – Zosia. Ale w rozmowach z przyjaciółmi zachwycali się tylko Bartoszem, jakby dziewczynka była odległą ewentualnością.
Kiedy babcia Kingi, Zofia, usłyszała o tym, surowo zbeształa wnuczkę:
– Kochanie, nie można tak! Dawanie imienia przed narodzinami to zły znak! Imię nadaje się dopiero dziecku, które już przyszło na świat!
– Babciu, naprawdę wierzysz w te przesądy? – Kinga machnęła ręką z uśmiechem.
Minęły jednak trzy lata, a pokój dziecięcy wciąż stał pusty. Kinga nie mogła zajść w ciążę. Leki, lekarze, niekończące się badania – nic nie pomagało. Nadzieja topniała jak wiosenny śnieg, zostawiając po sobie tylko pustkę.
Zofia, widząc cierpienie wnuczki, namówiła ją na wizytę u znachorki, tej samej, do której chodziły kobiety w jej rodzinnej wsi. Kinga nie wierzyła w takie rzeczy, ale desperacja sprawiła, iż się zgodziła.
Znachorka, wysłuchawszy Kingi, patrzyła na nią głębokimi, niemal przerażającymi oczami i powiedziała:
– Wy z mężem marzyliście o synu, nazwaliście go Bartosz. Ale imię przyszło przed dzieckiem. Ktoś je zabrał. Teraz i wy, i ten, kto nosi to imię, nie jesteście szczęśliwi. Uczyńcie to dziecko szczęśliwym – a szczęście wróci do was.
Kinga słuchała, a serce ściskało się jej w piersi. Czymś w głosie staruszki brzmiała prawda.
– Co mam zrobić? – głos Kingi drżał.
– Sam(a) zrozumiesz – odpowiedziała zagadkowo znachorka. – Zrozumiesz, a szczęście zagości w waszym domu.
Minął kolejny rok. Dziecka wciąż nie było. Kinga prawie zapomniała o słowach znachorki, ale gdzieś w sercu tliła się iskierka nadziei. Krzysztof też nie tracił wiary, choć w jego oczach coraz częściej pojawiał się cień smutku.
Pewnego dnia Kinga była w zupełnie innej części miasta, załatwiając sprawy. Szła koło starego teatru lalek, gdy podjechał autobus z napisem „Dom Dziecka”. Wysypała się z niego gromadka rozbawionych dzieci, głośnych jak wróble na podwórku. Kinga przystanęła, zauroczona ich śmiechem. Nagle usłyszała okrzyk wychowawczyni:
– Bartku!
Chłopczyk pogonił za uciekającą czapką i wybiegł na jezdnię. Kinga, stojąca najbliżej, rzuciła się, złapała go za rękę i przycisnęła do siebie, czując, jak serce wali jej jak młot.
– Bartek! – wyszeptała, sama nie wiedząc, dlaczego nazwała go po imieniu.
– Mamo – cicho powiedział chłopczyk, obejmując ją rączkami.
Wychowawczyni podbiegła, by go odebrać, ale chłopiec nie chciał puścić Kingi.
– Bartek, chodźmy na przedstawienie! – powiedziała Kinga, wciąż drżąc.
– Dlaczego nazwał mnie mamą? – spytała wychowawczynię.
– W ten sposób mówią do wszystkich, którzy im się podobają – odpowiedziała kobieta i dodała: – Nie macie własnych dzieci?
– Nie – głos Kingi zadrżał. – Bardzo pragniemy…
Wychowawczyni spojrzała na nią ciepło.
– Bartek to wspaniały chłopiec. Może nas odwiedzicie.
Wieczorem Kinga spotkała się z Krzysztofem zapłakana.
– Co się stało? – przytulił ją.
– Pod teatrem lalek był autobus z domu dziecka – zaczęła. – Jeden chłopiec wybiegł na ulicę, złapałam go. Przytulił mnie i nazwał mamą. A na imię ma… Bartek.
Rozpłakała się, wtulając w ramię męża.
– Krzysiu, zabierzmy go. Będzie naszym synem.
Krzysztof zamyślił się, ale po chwili się uśmiechnął.
– Ile ma lat?
– Trzy lub cztery. Jest taki jasny, taki słodki…
– Dobrze, uspokój się – pogładził ją po głowie. – Jutro jedziemy do domu dziecka.
Następnego dnia, z zabawkami i słodkościami, poszli do domu dziecka. Dyrektorka, pani Danuta, przyjęła ich życzliwie.
– Chcemy poznać Bartka – powiedziała Kinga.
Po chwili do pokoju wpadł chłopczyk i rzucił się Kingi w ramiona:
– Mamo!
Kinga rozpłakała się.
– Bartku, kochanie…
Krzysztof wyciągnął prezenty, a chłopiec z zachwytem zaczął się bawić.
Rozpoczęła się procedura adopcyjna. Kinga i Krzysztof spędzali z Bartkiem każdą wolną chwilę. Pewnego dnia zabrali go do domu.
– Mamo! Tato! – krzyczał Bartek, kiedy wchodzili do mieszkania.
Pokazali mu jego pokój.
– Dziś tu się wyśpisz – uśmiechnęła się Kinga.
Minął rok. Bartek chodził do przedszkola i co wieczór odbierała go mama lub babcia. Ale pewnego dnia karetka zabrała Kingę do szpitala. Bartek bał się, iż mama nie wróci.
Po kilku dniach Krzysztof wrócił z małym pakunkiem, a Kinga stała obok, promienna.
– To twoja siostrzyczka – powiedziała babcia, odsłaniając kocyk.
– Jak ma na imię? – zapytał ktoś.
– Zosia! – zawołał Bartek.
– Synu! – Kinga przytuliła go mocno. – Tak się za tobą stęskniłam…