„Ty byś wszystko zepsuła” — przez lata mąż ukrywał, iż można zabierać żony na firmowe imprezy
Wydawać by się mogło, iż w małżeństwie nie powinno być tajemnic. Zwłaszcza takich, które nie mają większego sensu. A mój mąż przez kilka lat konsekwentnie mnie okłamywał — chłodno, pewnie, niemal rutynowo. Twierdził, iż na ich firmowe imprezy nie wolno przychodzić z małżonkami. Podobno taka była polityka firmy. Wierzyłam. Nie nalegałam. Nigdy nie lubiłam hałaśliwych spotkań, a po urodzeniu syna całkowicie pogrążyłam się w domowej rutynie.
Ale prawda wyszła na jaw nagle. I nie tylko zraniła — sprawiła, iż poczułam się obca we własnym małżeństwie.
Z Jackiem jesteśmy małżeństwem zaledwie pięć lat. Niemal zaraz po ślubie zaszłam w ciążę, nasz synek ma teraz cztery lata. Lata minęły gwałtownie — w pieluchach, niewyspaniu i wizytach u lekarza. Wróciłam do pracy, gdy tylko mogłam. Pomagały babcie, finansowo było lżej. Starałam się wracać wcześniej, by być blisko. Ale Jacek… Coraz częściej zostawał w biurze, czasem wracał dopiero o świcie, senny, z zamglonym wzrokiem. Mówił, iż to przez „nawalone” projekty.
Trzy lata temu dostał pracę w poważnej firmie. Dobre stanowisko, pensja dwukrotnie wyższa niż poprzednio. Stał się spokojniejszy, zniknęły narzekania na szefa czy kolegów. Tylko jedno mnie drażniło — nigdy nie zaprosił mnie na żadną firmową imprezę. Ani na wyjazd za miasto, ani na świąteczne spotkanie. Zawsze powtarzał: „U nas to nie wypada. Bez żon. To nic osobistego”.
Wierzyłam. Chciałam wierzyć. Bo gdyby chciał coś ukryć, w ogóle by nie tłumaczył. A tak — wydawało się, iż mówi szczerze. Zresztą nie miałam głowy do zabawy. Moje przyjaciółki — jedne zamężne, inne nie — żyły własnym życiem. Kontakty się rozluźniły. Byłam zmęczona. Żadnych wrażeń. Weekendy to pranie, gotowanie, przedszkole, przychodnia.
Aż pewnego dnia spotkałam w aptece koleżankę ze szkoły — Kingę. Pogadałyśmy, wstąpiłyśmy do kawiarni, rozgadałyśmy się. Okazało się, iż jej mąż pracuje w tej samej firmie co Jacek. choćby się zaśmiałyśmy — świat jest mały. Zaproponowałam spotkanie w piątek.
„Nie da rady” — powiedziała. „Idziemy z mężem na firmową imprezę”.
Dopytałam: „Ty też idziesz?”. A ona zdziwiona: „No tak, a co? Zawsze można przyjść we dwoje”.
Wtedy zrobiło mi się tak zimno w środku. Udawałam, iż o tym wiem, zażartowałam, bąknęłam coś o obowiązkach, ale we mnie wszystko się przewróciło. Czyli on po prostu kłamał. Przez wszystkie te lata. Szłam do domu, nie czując ziemi pod nogami. Nie dlatego, iż chodziło o tę imprezę. Ale o kłamstwo. O uczucie, iż jestem wstydem. Że wstydzi się mnie pokazać.
Wieczorem przy kolacji, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie, zaczęłam rozmowę:
„Wyobraź sobie, Kinga idzie na firmową imprezę z mężem. Mówi, iż u was to normalne”.
Zamarł. Spojrzał na mnie ukosem. Potem nalał sobie herbaty, bawił się serwetką, unikał wzroku.
„No… to dla nowych. Im się nie odmawia. My ze znajomymi z pracy znamy się od lat”.
„Ale ty wcześniej też nie prosiłeś. Trzy lata to nie nowy”.
Westchnął, spojrzał w bok i rzucił:
„Po prostu chciałem odpocząć. Bez pary. Bez tych ‚rodzinnych’ rozmów. Bez sytuacji, gdy mąż trzeźwy, a żona go pilnuje. Jestem zmęczony. Chcę się zrelaksować”.
Poczułam, jakby mnie kopnęli. Więc ja jestem przeszkodą. Więc z innymi może być sobą, a ze mną — nie. Jestem brzydka? Głupia? Nie potrafię podtrzymać rozmowy? A może po prostu uważa, iż zepsuję mu „zabawę”?
Lepiej by milczał. Kłamstwo boli, ale prawda wypowiedziana po latach — to jak oplucie duszy. Nie robiłam sceny. Po prostu postanowiłam — więcej nie zaproszę go na moją imprezę. Za tydzień mamy spotkanie w pracy. Pójdę sama. Ubrałam się elegancko. Będę się śmiać, rozmawiać, tańczyć.
Może to nie najlepsze wyjście. Ale niech zrozumie: tak się nie postępuje z żoną. Ani z tą w sukni na firmowym przyjęciu, ani z tą, która w domu opiekuje się gorączkującym dzieckiem. Przecież nie jesteśmy wrogami. Ale teraz czuję się obca. A obcych się nie zaprasza.