Nazywam się Galina Piotrowska. Mój syn Andrzej był dla mnie sensem życia. Mieszkaliśmy we dwóch we Wrocławiu od czasu, gdy skończył szkołę. Starałam się nie wtrącać w ich sprawy, choć od czasu do czasu w naszym domu pojawiały się różne dziewczyny. Kilka razy wydawało się, iż zbliżają się do ślubu, ale za każdym razem coś się nie udawało.
Andrzej zawsze marzył o prawdziwej, mocnej rodzinie, ale widocznie nie wszystkie jego wybranki chciały tego samego. Ostatnia powiedziała wprost, iż nie zamierza żyć z „maminsynkiem”. Usłyszeć to było dla mnie szczególnie bolesne – przecież nigdy nie wtrącałam się w ich relacje, nie narzucałam opinii, nie kontrolowałam. Ale chyba samo moje istnienie stało się dla niej przeszkodą.
Zrozumiałam: dopóki mieszkamy razem, synowi trudno będzie zbudować coś swojego. Podjęłam trudną decyzję – wyjechałam na wieś, do rodzinnego domu, żeby dać Andrzejowi przestrzeń. Minął rok. W tym czasie zdążył się ożenić, a w ich rodzinie spodziewano się dziecka. Maluch miał przyjść na świat pod koniec stycznia. Przez cały ten czas syn nie zaprosił mnie, ale nie miałam o to pretensji. Myślałam – młodzi potrzebują czasu dla siebie.
Zbliżały się Święta, więc postanowiłam przyjechać wcześniej, w grudniu. Chciałam nie tylko się zobaczyć, ale i pomóc: może trzeba coś przygotować na narodziny, coś podpowiedzieć, wesprzeć synową, gdyby było ciężko. Wzięłam ze sobą torby z prezentami, domowe przetwory, manualnie robiony koc, upominki. Myślałam, iż się ucieszą. Marzyłam, iż razem zasiądziemy do Wigilii, iż zostanę na tydzień – póki synowa jest w ciąży, choćby sprzątnięcie, gotowanie, cokolwiek. Jestem matką, zawsze tam, gdzie mnie potrzebują.
Ale tego, jak Andrzej mnie przyjął, nie zapomnę nigdy. Otworzył drzwi i od progu rzucił: „Mamo, mogłaś chociaż zadzwonić… Nie mamy miejsca. Za chwilę przyjeżdża Krystyna Nowak – mama Oli. Od dawna umówiliśmy się, iż to ona nam pomoże. Wybacz, ale nie możesz zostać”. choćby nie zaprosił mnie do środka, stał jak obcy, jakbym była przypadkową znajomą, która wpadła nie w porę.
Weszłam mimo wszystko, posiedziałam chwilę w kuchni, wypiliśmy herbatę. Andrzej udawał, iż wszystko w porządku, pytał, jak mi się wiedzie. Ale co pięć minut zerkał na zegarek. Zrozumiałam. Nie czekał na mnie. Nie chciał mnie tutaj. choćby nie starał się ukryć irytacji.
Później pomógł mi zanieść torbę na przystanek i wsadził do ostatniego autobusu. W Wigilię. W święto, które zawsze było rodzinne. Tej nocy płakałam tak, jak nie płakałam choćby wtedy, gdy żegnałam męża na zawsze. Bo poczułam, iż wymazano mnie z życia. Matka już nie jest potrzebna. Pomoc – też nie. Jestem zbędna.
Minął tydzień. Ani telefonu, ani wiadomości, ani przeprosin. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakbym w ogóle nie przyjeżdżała. Jakbym była nikim. A przecież całe życie poświęciłam synowi. Harowałam na dwóch etatach, żeby mógł się uczyć, żyłam skromno, żeby on miał lepiej. A teraz nie jestem godna choćby kurtuazyjnego „dziękuję” i miejsca przy świątecznym stole.
Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Czy naprawdę miłość matki już nic nie znaczy? Czy matka, która oddała wszystko dla dziecka, musi wracać do domu sama, z ciężkim sercem i uczuciem, iż jest niechciana?…