Przyjechałam do syna i synowej, żeby pomóc, a on wyrzucił mnie za drzwi tuż przed Świętami.
Nazywam się Halina Kowalska. Mój syn Krzysztof był dla mnie sensem życia. Mieszkaliśmy sami we Wrocławiu od czasu, gdy skończył szkołę. Starałam się nie wtrącać w jego życie osobiste, choć w naszym domu od czasu do czasu pojawiały się różne dziewczyny. Kilka razy wydawało się, iż to już będzie ślub, ale zawsze coś nie wyszło.
Krzysztof zawsze marzył o prawdziwej, mocnej rodzinie, ale widocznie nie wszystkie jego partnerki tak samo. Ostatnia powiedziała wprost, iż nie będzie żyć z „maminsynkiem”. Usłyszeć to było dla mnie szczególnie bolesne — przecież nigdy nie mieszałam się w ich relacje, nie narzucałam zdania, nie kontrolowałam. Ale chyba samo moje istnienie stało się dla niej przeszkodą.
Zrozumiałam: dopóki mieszkamy razem, synowi trudno będzie ułożyć własne życie. Podjęłam trudną decyzję — wyjechałam na wieś, do rodzinnego domu, żeby dać Krzysztofowi przestrzeń. Minął rok. W tym czasie zdążył się ożenić, a w ich rodzinie spodziewano się dziecka. Maluch miał przyjść na świat pod koniec stycznia. Przez cały ten czas syn nie zaprosił mnie w gości, ale nie miałam żalu. Myślałam — młodzi muszą pobyć sami.
Zbliżały się Święta, więc postanowiłam przyjechać do nich już w grudniu. Chciałam nie tylko się spotkać, ale i pomóc: może trzeba coś przygotować na przyjęcie dziecka, coś podpowiedzieć, wesprzeć synową, jeżeli będzie ciężko. Zabrałam ze sobą torby z upominkami, domowe przetwory, manualnie robiony koc i prezenty. Myślałam, iż się ucieszą. Liczyłam, iż razem spędzimy Wigilię, iż zostanę na tydzień — póki synowa jest w ciąży, choćby pomogłam w domu, umyję podłogi, ugotuję obiad. Jestem matką, zawsze jestem blisko, gdy jest potrzebna.
Ale tego, jak przywitał mnie Krzysztof, nigdy nie zapomnę. Otworzył drzwi i od progu powiedział: „Mamo, mogłaś chociaż zadzwonić… Nie mamy miejsca. niedługo przyjeżdża pani Barbara — to mama Agnieszki. Umówiliśmy się, iż ona nam pomoże. Wybacz, ale nie możesz zostać.” choćby nie zaprosił mnie do środka, stał jak obcy, jakbym była przypadkową znajomą, która właśnie zawadza.
Wszedłam mimo wszystko, nalegałam — posiedziałam chwilę w kuchni, wypiliśmy herbatę. Krzysztof udawał, iż wszystko w porządku, pytał, jak mi się wiedzie. Ale co pięć minut zerkał na zegarek. Zrozumiałam. Nie czekał na mnie. Nie chciał mnie tu. choćby nie starał się ukryć irytacji.
Potem pomógł mi zanieść torbę na przystanek i wsadził do ostatniego autobusu. W Wigilię. W święto, które zawsze było rodzinne. Tej nocy płakałam jak nigdy, choćby gdy żegnałam męża na zawsze. Bo czułam, iż właśnie wymazano mnie z życia. Mama już nie jest potrzebna. Pomoc też nie. Jestem zbędna.
Minął tydzień. Żadnego telefonu. Żadnej wiadomości. choćby przeprosin. Jakby nic się nie stało. Jakbym w ogóle nie przyjeżdżała. Jakbym była nikim. Choć całe życie oddałam synowi. Pracowałam na dwóch etatach, żeby mógł się uczyć, żyłam skromnie, żeby on miał lepiej. A teraz nie zasługuję choćby na zwykłe „dziękuję” i możliwość spędzenia świąt razem.
Nie wiem, czym na to zasłużyłam. Czy naprawdę w dzisiejszych czasach miłość matki już się nie liczy? Czy matka, która oddała wszystko dla dziecka, musi wracać do domu sama, z ciężkim sercem i poczuciem, iż jest niepotrzebna?…