Dziennik, 15 maja
Do pięćdziesiątki Wojciech Marecki miał ledwie kilka siwych włosów, ale za to diabła w żebrach, który rozgościł się na dobre. A wszystko przez nią – Kingę. Spotkał ją przypadkiem, gdy zajrzał na uczelnię, gdzie wykładał jego stary przyjaciel. Sprawa była błaha, ale skutki – brzemienne w następstwa.
Stała przy oknie, igrając promieniami słońca w swoich złocistych, rozpuszczonych włosach. Ostre, zielone oczy, smukła sylwetka, emanująca życiem i buntem… On, mężczyzna od dawna nie młokos, nagle poczuł się jak nastolatek. Kinga wydała mu się ucieleśnieniem marzeń – wróżką, syreną, nimfą. W rzeczywistości była zwykłą, ładną studentką, ale do Wojciecha ta myśl dotarła znacznie później. Wtedy był po prostu zaczarowany.
Takiej namiętności nie czuł choćby do swojej żony, Bożeny, w ich najlepszych latach. Mieli za sobą trzydzieści lat małżeństwa, dwoje dzieci, wspólną przeszłość, dom, wzajemne zrozumienie i rzadkie sprzeczki. A jednak wszystko to jakby zniknęło z jego głowy, gdy tylko spojrzał na Kingę.
Ona zresztą nie opierała się zalotom statecznego adoratora. Wręcz przeciwnie – zachęcała. Dla niej był szansą. Wychowana w skromnej rodzinie, ledwo dostawszy się na studia, marzyła, by zostać w dużym mieście. A Wojciech był dla niej bramą do tego świata.
„Przecież on dziad!” – krzywiła się jej współlokatorka, Ewelina. „Oszalałaś? Będziesz z nim żyć?”
„Ale jaki dziad?” – machnęła ręką Kinga. „Żywy, przy forsie, zakochany po uszy. Zobaczysz – niedługo się oświadczy.”
Wojciech zakochał się na serio. Był czuły, hojny, troskliwy. Ale ani razu – ani słowem – nie wspomniał o rozwodzie. Kinga czekała, liczyła. Jej plan był prosty: dzieci Wojciecha dawno się usamodzielniły, żona zdrowa, żyją spokojnie. A on – ma pieniądze. Wszystko szło ku ślubowi. Ale Wojciech nagle zaczął tracić siły. Okazało się, iż tempo młodej kochanki nie było dla dojrzałego mężczyzny. On wolałby widywać się raz w tygodniu, i to w hotelu, a resztę czasu spędzać w domu, przy zupie pomidorowej i ukochanej Bożenie.
Kinga zaczęła domagać się więcej:
„Dlaczego nie moglibyśmy razem zamieszkać? Przecież masz jeszcze to mieszkanie!”
„Tam są lokatorzy” – skłamał. W rzeczywistości mieszkanie było puste, planowali z Bożeną remont. Ale nie zamierzał urządzać tam gniazdka dla kochanki.
„Wynajmij coś nowego! Jesteś mężczyzną czy nie?”
Kłótnie nasilały się. A potem – uderzyło jak grom.
„Jestem w ciąży, Władku” – powiedziała Kinga (tak, właśnie tak go nazywała). „Cieszysz się?”
Wojciech zdrętwiał. Właśnie wracał z delegacji wcześniej, by z nią zerwać. A tu – dziecko.
„Ale mówiłaś, iż się zabezpieczasz…”
„Żaden sposób nie daje stu procent! A myślałam, iż się ucieszysz…”
Nie ucieszył się. Zamarł. Ale został. Dziecko się urodziło – chłopiec, Kacper. Wojciech pomagał: finansowo, odwiedzał. Ale Kinga chciała więcej.
„Mam już dosyć tego ukrywania! Albo mówisz żonie, albo ja to zrobię!”
Nie zdążył podjąć decyzji – Kinga wzięła sprawy w swoje ręce. Po kilku dniach spotkała go żona:
„Okazuje się, iż masz dziecko i chcesz się żenić? To prawda?”
„Bożenka, to nie tak… Wytłumaczę…”
„Od razu ci powiem: nie dam ci rozwodu” – powiedziała spokojnie, ale twardo. „Nie dla jakiejś studentki budowałam rodzinę trzydzieści lat.”
Wojciech odetchnął z ulgą. Nie dlatego, iż uniknął rozstania, ale dlatego, iż usłyszał – ona wciąż chce ratować ich związek.
„Kocham cię, Bożenko. Wybacz mi. To było szaleństwo, nie wiem, co we mnie wstąpiło…”
„Ale dziecko nie jest winne” – dodała. „Zabierzemy je. A z tą – kończysz na zawsze. Wtedy ci wybaczę. Naprawdę.”
Wojciech nie wierzył własnym uszom. Ale żona, jak zawsze, miała to zaplanowane. Kinga, zmęczona niemowlakiem, bez pomocy, chętnie oddała syna, gdy tylko zaproponował rozwiązanie:
„Chcę, żeby Kacper mieszkał z nami. Będziesz mogła wrócić na studia, do życia. Damy radę.”
„Świetnie” – odparła obojętnie. „Tylko bez roszczeń później.”
Szybko załatwili formalności – ojciec uznany, matka nie protestowała. Kacper wprowadził się do domu. Bożena opiekowała się nim, ale chłodno. Wojciech miał nadzieję, iż czas to zmieni. Minął rok.
I nagle – grom z jasnego nieba.
„Rozwodzę się z tobą” – oznajmiła Bożena po powrocie z wyjazdu służbowego. „Poznałam kogoś. I zrozumiałam, iż jestem szczęśliwa tylko z nim.”
„Jak to kogoś?”
„Robert. Mieszka w innym mieście, ale wprowadza się do mnie. Ty zostajesz z mieszkaniem. Wszystko fair.”
„Ale mówiłaś, że…”
„Wtedy w to wierzyłam. Ale miłości się nie rozkazuje. Wybacz.”
Odeszła. Zostawiając mu Kacpra i przeszłość. Spróbował wrócić do Kingi, ale ta tylko się zaśmiała:
„Dostałeś swoje, Władeczku. A ja – wolność. Żyj teraz, jak chcesz. Ja niedługo wychodzę za mąż.”
Został sam. Z synem, którego już pokochał. Bez żony, bez kochanki, z cichym przekonaniem, iż może to i sprawiedliwość.
*Dziś rozumiem, iż szczęście nie jest tam, gdzie szukamy go w uniesieniu, ale tam, gdzie budujemy je cierpliwie. Straciłem wszystko, by zrozumieć, iż czasem trzeźwość przychodzi dopiero po upadku.*