Czasem nieszczęście wkrada się bez pukania. Nie łamie drzwi, nie daje ostrzeżenia. Po prostu wchodzi do twojego życia z jaskrawym makijażem, zalotnym uśmiechem i zdaniem: „Wcale nie taka, jak sobie wyobrażałam”. Tak właśnie do naszego domu zawitała Kinga — przyrodnia siostra mojego męża, ukochana córeczka jego mamy, przez którą o mało nie porzuciłam wszystkiego i nie odeszłam.
Tamten wieczór wydawał się zwyczajny. Po raz pierwszy od tygodni skończyłam pracę o czasie, odebrałam córeczkę Olę z przedszkola i poszłyśmy do parku. Ciepłe powietrze, dziecięcy śmiech, przyjemne zmęczenie. Wróciłyśmy do domu około ósmej. Ledwo zdążyłam się przebrać, gdy zadzwonił Krzysiek.
— Kochanie, jadę odebrać Kingę — powiedział spokojnie.
— Kingę? — zdziwiłam się. — Tę przyrodnią?
— Tak, rozwiodła się. Przyjechała na dobre.
O Kindze wiedziałam tylko z opowieści. Dziesięć lat temu jej ojciec ożenił się z mamą Krzyśka — Elżbietą. Od tamtej pory Kinga była w ich domu niemal świętością. Teściowa ją uwielbiała. Może za urodę, może za umiejętność wylewania łez we właściwym momencie. Krzysiek rzadko o niej opowiadał. Nie dopytywałam. Ale kiedy wrócił po północy z ogromną walizką i zmęczonym uśmiechem, zrozumiałam — nasze życie już nigdy nie będzie takie samo.
Następnego dnia pojechaliśmy się przedstawić. Kinga otworzyła drzwi w piżamie, ze rozmazanym tuszem i nieszczerym uśmiechem.
— Cześć! To ty jesteś żona Krzyśka? Hmm… Myślałam, iż będziesz… no, nieważne.
Teściowa, promieniejąca z radości, zaserwowała ucztę godną wesela: ogórki kiszone, kotlety schabowe, pierogi. Siedziała przy Kindze i wciąż powtarzała, jak jest zmęczona, jak ciężko miała z mężem i jak „zasługuje na nowy początek”. Potem, niby mimochodem, rzuciła:
— Kochanie, może pomożesz Kingusi z pracą? Przecież macie znajomych.
Tak zaczęła się nowa era. Krzysiek krzątał się, szukał dla niej ogłoszeń, dzwonił do znajomych. Ja szukałam mieszkania. W końcu sąsiedzi z góry wynajmowali kawalerkę — przekonaliśmy ich. Krzysiek choćby pomógł z papierami. Wszystko dla biednej dziewczyny, której „w życiu się nie poszczęściło”.
A potem zaczął się prawdziwy koszmar. Rano — Kinga. Wieczorem — Kinga. Samochodu nie miała, wozić ją było jak taksówką. Obiadów nie gotowała — przychodziła do nas. Mogła wtargnąć o dziewiątej wieczorem, stanąć na środku kuchni i oświadczyć:
— Nic nie jadłam, a dziś jestem strasznie zmęczona. Macie coś ugotowane?
Pewnego razu urządziła u siebie imprezę, muzyka grzmiała na pełny regulator, sąsiad wezwał policję. Właściciele mieszkania byli wściekli, ale Kinga jakoś się wywinęła. A teściowa przyjechała następnego dnia robić awanturę:
— Co wy, nie mogliście jej pilnować?! Przecież ma dopiero dwadzieścia cztery lata, to jeszcze dziecko!
— Przepraszam — nie wytrzymałam — ale my z Krzyśkiem nie jesteśmy jej opiekunami. Pomogliśmy. Dalej to już dorosła osoba.
— Ciebie nikt nie pytał! — warknęła teściowa. — Rozmawiam z synem!
Wyszłam, ale przez ścianę słyszałam krzyki. Że znaleźliśmy „kiepską robotę”, iż nie „uchroniliśmy” dziewczyny.
Po kilku dniach Kinga wzięła zwolnienie. Krzyśka wysłano po zakupy. Mnie też wciągnięto: „Posprzątać, zrobić porządek”. Odmówiłam. Mąż się obraził. A ja przypomniałam sobie, jak z gorączką czterdziestu stopni gotowałam zupę i sprzątałam — i nikt do mnie nie przybiegł.
Potem przyszły nowe skargi od sąsiadów, i właściciele kazali Kindze się wyprowadzić. Pracy też się pozbyła — narzekali na nią współpracownicy. Teściowa przyjechała zabrać „słoneczko” do domu, szlochając i złorzecząc wszystkim wokół. Patrzyłam na to w milczeniu. Bo wiedziałam — jeżeli powiem choć słowo, eksploduję.
Ale po dwóch tygodniach stał się cud: koleżanka Kingi zaprosiła ją do Gdańska. Teściowa denerwowała się, miotała. A ja ledwo nie podskakiwałam z radości. Po raz pierwszy od miesięcy odetchnęłam z ulgą.
Kinga wyjechała. A wraz z nią odszedł ten nieznośny chaos. Wróciła cisza. Spokój. I znów mogłam być sobą — żoną, matką, kobietą. Niech teraz Kinga urządza piekło komuś innemu. Byle nie nam.