– Zostaliśmy wessani przez przyszłość – powtórzył Tim. – Nocą. Podczas snu.
Philip K. Dick, Śniadanie o zmierzchu
Ten dzień miał być najgorętszym dniem wiosny. Mimo iż jeszcze nie skończył się maj, zapowiadano ponad 47 stopni Celsjusza.
Jakub Derner, siedmiolatek o drobnej, bladej buzi i czarnych, prostych włosach do ramion, ubrany w niebieską piżamę, patrzył przez szybę na konika morskiego, który dziwnymi podskokami poruszał się po akwarium. Kolorowe wodorosty kołysały się jak las podczas wietrznej pogody. Konik był prześliczny, biało-różowy w drobne, czarne kropeczki. Miał na imię Miranda.
Jakub usłyszał na schodach lekkie kroki Deszcz, swojej wietnamskiej niani, i przypomniał sobie, iż miał się ubrać.

Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
– Muszę iść do szkoły. Inne szkoły nie mają lekcji, bo jest za gorąco, ale nasza ma certyfikat klimatyczny i musimy się uczyć. Ale trudno. Nie martw się, Miranda. Zobaczymy się po lekcjach – powiedział.
Deszcz wpadła do pokoju jak burza.
– Za dziesięć minut wychodzicie. Co ty robiłeś? – spytała gniewnie.
– Bawiłem się z Mirandą. Wiesz, iż ona płynie tam, gdzie jej powiem? Jak powiem „do góry”, to płynie do góry, a jak „do dołu”, to płynie do dołu. Naprawdę, Deszcz.
– Szkoda, iż ty nie jesteś taki mądry. Powiedziałam ci przecież, żebyś się ubrał, a ty wciąż jesteś w piżamie.
Jeszcze rok temu wszyscy mówili do Deszcz „nianiu”. Ale któregoś dnia starsza siostra Jakuba, Eda, powiedziała, iż już nie będzie tak do niej mówić. Wtedy mama zawołała Deszcz i spytała:
– Jak masz na imię, nianiu?
– Varsha – powiedziała Deszcz.
– Dziwne imię.
– Varsha znaczy deszcz. Możecie mówić do mnie Deszcz – powiedziała Deszcz i tak zostało. Od tamtej pory wszyscy mówili do niej Deszcz.
Jakub ubrał się i zszedł do kuchni. Eda stała przy blacie i, przeglądając się w stalowym tosterze, malowała sobie rzęsy. Była wysoką, pucułowatą blondynką z włosami do pasa.
– Gdzie mama? – spytał Jakub.
– Jeszcze śpi – powiedziała Deszcz.
– A tata?
– Już wyszedł.
– Dlaczego codziennie pytasz o to samo? – wtrąciła Eda. – Myślisz, iż odpowiedź któregoś dnia będzie inna? Że tata będzie spał? Albo mama wyjdzie wcześnie do pracy?
– Myślę, co myślę – odrzekł Jakub.
– Dwie grzanki i kakao. Zaraz będzie taksówka. Pospieszcie się – ponaglała ich Deszcz.
– Wolę, jak ty nas odwozisz. No, odwieź, co ci szkodzi – prosił Jakub.
– Ja nie wolę – zaznaczyła Eda.
– Muszę pisać – powiedziała Deszcz. – Za dwa miesiące mam obronę.
– Wiem. Musisz skończyć studia, żeby nie kazali ci wracać. A nie możesz wrócić do swojego domu, bo twój dom jest na dnie morza. Szkoda, chciałbym zobaczyć twój dom.
– Wychodzimy, żółtku. Nie mogę się spóźnić – syknęła Eda.
Deszcz podeszła do okna. Nie słyszała, co mówi Eda. Albo udawała.
– Jest już taksówka – powiedziała.
Tym razem przyjechała po nich pomarańczowa dwuosobowa toyota automat. Czekała tuż za bramką. Jakub suwał palcem po ekranie, chcąc wybrać kierowcę, z którym będzie mógł porozmawiać, ale żadne ze zdjęć mu nie odpowiadało. Zostawił więc wybór stochastyczny. Nie wiedział, co znaczy stochastyczny, ale wiedział, na czym to polegało. Za każdym razem odzywał się ktoś inny.
Na moście Poniatowskiego Eda kazała taksówce zatrzymać się za przystankiem autobusowym.
– Jak doniesiesz, iż nie pojechałam do szkoły, to zobaczysz. I masz nie płakać, bo taksówka zaalarmuje Deszcz. Ty też masz nie skarżyć. To było do ciebie, taxi – Eda mówiła gwałtownie i głośno.
– Nie rozumiem polecenia – powiedziała taksówka wysokim, dziecięcym głosikiem.
– Gdzie idziesz? – zapytał Jakub.
– Nie twoja sprawa, żółtku.
– Proszę nie używać sformułowań rasistowskich. To już drugi raz w tym tygodniu. Następnym razem skreślimy panią z listy klientów – zagroziła taksówka stanowczym męskim głosem.
– Zapomniałam. Przepraszam. To moja sprawa, gdzie idę, braciszku.
– Nie możesz chodzić po ulicy. Ma być 47 stopni. Zostań, nie idź – prosił Jakub.
– Nic mi nie będzie. Mam parasol. Widzimy się po szkole, braciszku – rzuciła Eda, otwierając drzwi. Do taksówki wdarł się gorący powiew.
„Braciszku”? Już wolał, jak mówiła do niego „żółtku”.
Jakub został sam. Taksówka sunęła powoli, przeciskając się pomiędzy samochodami, czasem wjeżdżała na chodnik i wtedy jechała jeszcze wolniej, ale przynajmniej mogła ominąć korek. Pieszych wymiotło, jakby miasto opanowała epidemia. W głębi jednej z uliczek Jakub zauważył sylwetkę człowieka okutanego od stóp do głów w szaty koloru piasku. Kilka małych drzewek w donicach stojących na chodniku było zupełnie suchych. Za to palma na rondzie de Gaulle’a miała dużo więcej liści niż jesienią, ale one były z plastiku.
Wjechali na rondo Praw Kobiet. Na olbrzymim świetlnym billboardzie migotały cyfry.
– Dwa, siedem, sześć, cztery, sześć, osiem, jeden, cztery, osiem, cztery – przeczytał powoli Jakub.
– Zostało dwa miliardy siedemset sześćdziesiąt cztery miliony sześćset osiemdziesiąt jeden tysięcy czterysta osiemdziesiąt cztery – powiedział. – Wczoraj było dwa miliardy siedemset sześćdziesiąt cztery miliony sześćset osiemdziesiąt dziewięć tysięcy siedemset pięćdziesiąt dwa. Dzisiaj znowu jest mniej. Ale to i tak dużo ludzi. Jak myślisz, to dużo czy mało?
– Nie umiem tego ocenić – powiedziała taksówka męskim głosem.
Przeczytaj też:Jeżyca. Opowiadanie Katarzyny Szaulińskiej
Na następnym billboardzie …