No coraz częściej dochodzę do wniosku, iż choćby więzy krwi nie gwarantują miłości i szacunku. U nas w rodzinie zdarzyła się historia, od której do dziś serce się ściska — o tym, jak wnuk prawie wyrzucił własną babcię z jej mieszkania. Ale ona okazała się sprytniejsza od wszystkich i zrobiła coś, przez co jedni teraz zgrzytają zębami, a inni podziwiają jej charakter.
Poznajcie babcię Bronisławę Nowak. Ma siedemdziesiąt pięć lat i jest pełna życia, mimo iż większość spędziła na pracy, wychowywaniu dzieci i pomaganiu innym. Po śmierci męża została sama w przestronnym trzypokojowym mieszkaniu w samym centrum Poznania. I właśnie na ten metraż zaczął patrzeć jej wnuk — Krzysztof, brat mojego męża.
Krzysztof z żoną i trójką dzieci od lat mieszkali u teściowej. Ciasno, głośno, kłótnie co chwilę. Kupować własne? Nie opłaca się — „po co brać kredyt, skoro babcia ma mieszkanie?”. No i przecież „wkrótce i tak odejdzie, to będzie nasze”. Nie mówili tego wprost, ale w każdym ich spojrzeniu, w każdym ironicznym uśmieszku czuło się ten sam przekaz.
Ale Bronisława miała inne plany. Nie narzekała, żyła aktywnie — chodziła do teatru, po muzeach, a choćby na randki, co Krzysztofa doprowadzało do białej gorączki. „Jak to?! Powinna już tylko siedzieć przed telewizorem, a tu takie harce”. Czekanie na jej śmierć stawało się nudne. Więc postanowił „pomóc” — zaproponował, żeby przepisała mu mieszkanie, a sama wyniosła się do domu opieki. Argumenty? „Tam będziesz pod opieką, a tu tylko nam zawadzasz”.
Babcia po tych słowach w milczeniu wstała, zamknęła się w sypialni, a następnego dnia była już u nas — u mnie i mojego męża. Wiedzieliśmy, co knuje Krzysztof, i już wcześniej proponowaliśmy Bronisławie, żeby zamieszkała z nami, a mieszkanie wynajęła i zbierała na wymarzoną podróż do Japonii. Wahała się, ale po rozmowie z wnukiem — zdecydowała się od razu.
Pomogliśmy jej wynająć mieszkanie, trafili się dobrzy lokatorzy. Babcia zaczęła odkładać. Wtedy Krzysztof wpadł w szał — zadzwonił, urządził awanturę, oskarżył mojego męża o „pranie mózgu” i zażądał… pieniędzy z wynajmu. Jego żona Asia nagle stała się częstym gościem w naszym domu — najpierw z dziećmi, potem sama. Uśmiechnięta, pytała o „zdrowie kochanej babci”. Ale chodziło oczywiście o to samo — czekali, aż babcia odejdzie, a mieszczenie stanie się ich.
Ale życie napisało inny scenariusz.
Bronisława poleciała do Japonii. Jej oczy błyszczały, gdy wysyłała nam zdjęcia spod kwitnącej wiśni w Tokio. A gdy wróciła, nie zamierzała przestać. „Chcę więcej” — powiedziała. Z mężem zaproponowaliśmy, żeby sprzedała swoje mieszkanie, kupiła mniejsze na obrzeżach, a resztę przeznaczyła na podróże.
Sprzedała swoją „trzypokojówkę” i kupiła kawalerkę na nowym osiedlu. A za resztę wyruszyła do Europy: zwiedziła Włochy, Niemcy, a we Francji… poznała mężczyznę. Pierre’a, wdowca, emeryta. Spotkali się na wycieczce, a miesiąc później… wzięli ślub. Brzmi jak bajka, ale choćby lecieliśmy na ich ceremonię pod Paryżem — szampan, świece, uśmiechy. Było pięknie.
A Krzysztof? Znów się odezwał. Tym razem żądał od babci… jej nowej kawalerki. „Przecież teraz i tak mieszka z mężem, a my mamy troje dzieci!” — wrzeszczał przez telefon. Do dziś nie wiem, jak planował tam wszystkich upchnąć.
Babcia tylko się uśmiechnęła: „Jak chcecie, to przyjeżdżajcie w odwiedziny — mamy z Pierre’em świetny taras”.
Teraz często rozmawiamy przez telefon. Jest szczęśliwa. Mówi, iż pierwszy raz w życiu żyje dla siebie. Nic od nas nie chce, ale zawsze trzymamy kontakt. I wiecie, co w tej historii jest najgorsze? Nie to, iż Krzysztof i Asia czekali na jej śmierć. Tylko to, iż nigdy nie zobaczyli w niej człowieka — tylko metry kwadratowe.
Więc morał jest prosty: nie mieszkanie czyni człowieka, ale serce. A jeżeli stawiacie majątek ponad rodzinę, nie dziwcie się, kiedy zostaniecie z niczym.