Zawsze wierzyłam, iż rodzina to podpora. Że dzieci będą blisko, gdy przyjdzie starość. Że rodzinny dom może zamienić się na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spędzę wieczór. Tak teraz žyje babcia Halina — ta sama Halina Józefowa, którą niegdyś cała ulica znała jako gospodynię przestronnego, schludnego domu na Podlasiu. A dziś jej schronieniem są cudze kuchnie, przechodnie pokoje i ciągłe pytanie: czy nie przeszkadzam?
Wszystko zaczęło się od tego, iż synowie — Marek i Tomek — namówili ją na sprzedaż starego domu. Mówili: „Po co ci, mamo, samotność na wsi? Nie jesteś już młodziutka, nie podołasz ogrodowi, piecowi ani śniegom po kolana. Będziesz mieszkać na zmianę u nas — tobie spokojniej, nam bliżej. A pieniądze ze sprzedaży się nie zmarnują: podzielimy, dla dzieci, dla wnuków”. Cóż mogła powiedzieć staruszka? Zgodziła się. Chciała pomóc. Chciała być blisko.
Moi rodzice — sąsiedzi Haliny Józefowej — wtedy próbowali ją odwieść od tego pomysłu:
— Nie śpiesz się, Halinko. Później pożałujesz. Drugiego domu już nie kupisz, a u dzieci — swoje rodziny, swoje zasady. Będziesz gościem, nie gospodynią. W mieszkaniu będzie ci ciasno i duszno, a ty zawsze kochałaś przestrzeń.
Lecz kto by ich słuchał. Dom sprzedano. Pieniądze podzielono. I tak zaczęła się wędrówka babci Haliny z walizką od jednego syna do drugiego. Dziś — u Marka w warszawskim mieszkaniu, jutro — u Tomka w podwarszawskim domku. I tak już trzeci rok.
— U Tomka lepiej — wyznała kiedyś mojej mamie. — Tam choć kawałek ogródka jest, można pokopać, odpocząć duszą. A Krysia, synowa, dobra. Uprzejma, spokojna, dzieci grzeczne. Dali mi pokoik — niewielki, ale z telewizorem, choćby z małą lodówką. Siedzę cicho, nie zawadzam. Gdy wszyscy w pracy, a wnuki w szkole — wychodzę na grządki, pierze upiorę. Potem z powrotem do swojego kąta.
Planowała zostać tam całe lato, a jesienią przenieść się do Marka. Ale u starszego syna życie wygląda inaczej. W mieszkaniu dali jej kąt — dosłownie kąt — między kuchnią a balkonem. Wąska kanapa, szafka z telewizorem, torba z rzeczami. Jadała sama, gotowała po kryjomu, prała, gdy nikogo nie było. I wciąż czuła się… niepotrzebna.
— Weronika, żona Marka — mówi — prawie ze mną nie rozmawia. Ani słowa. Z wnuczkiem też się nie zżyłam. Ja, wiesz, wszystko po dawnemu, a on tylko w tych swoich gadżetach. Jak obca tam jestem. Na działkę ani razu mnie nie zaprosili. Chodzę jak cień po mieszkaniu. Wieczorem kolację na bPrzysuwa talerz bliżej kaloryfera, żeby trochę się ogrzał, i wzdycha cicho, żeby nikt nie usłyszał.