Czasami nieszczęście przychodzi bez pukania. Nie wyważa drzwi, nie daje ostrzeżenia. Wchodzi po prostu do twojego życia z jasnym makijażem, kokieteryjnym uśmiechem i zdaniem: „Wcale nie jesteś taka, jak sobie wyobrażałam”. Tak właśnie do naszego domu wkroczyła Monika – przyrodnia siostra mojego męża, oczko w głowie matki Maćka, przez którą o mało nie porzuciłam wszystkiego i nie odeszłam.
Tamtego wieczoru wszystko wydawało się zwyczajne. Po raz pierwszy od tygodni skończyłam pracę o czasie, odebrałam naszą córeczkę Olę z przedszkola i poszłyśmy do parku. Ciepłe powietrze, dziecięcy śmiech, błoga radość. Wróciłyśmy do domu koło ósmej. Ledwo zdążyłam się przebrać, gdy zadzwonił Maciek.
— Kochanie, jadę po Monikę — powiedział spokojnie.
— Monikę? — zdziwiłam się. — Tę twoją przyrodnią siostrę?
— Tak. Rozwiodła się. Przyjeżdża na stałe.
O Monice wiedziałam tylko z opowieści. Dziesięć lat temu jej ojciec ożenił się z matką Maćka – Danutą. Od tamtej poryw ich domu Monika była niemal świętością. Teściowa ją ubóstwiała. Może za urodę, może za umiejętność rzucania łez na zawołanie. Maciek nigdy wiele o niej nie mówił. Nie wypytywałam. Ale gdy wrócił do domu koło północy z ogromną walizką i zmęczonym uśmiechem, zrozumiałam – nasze życie już nigdy nie będzie takie samo.
Następnego dnia pojechaliśmy się przywitać. Monika otworzyła nam drzwi w pidżamie, ze zmytym tuszem i wymuszonym uśmiechem.
— Cześć! Więc to ty jesteś żoną Maćka? Hmm… Myślałam, że… no, nieważne.
Teściowa, promieniejąca z radości, zastawiła stół jak na wesele: ogórki kiszone, kurczak, pierogi. Siedziała obok Moniki i ciągle powtarzała, jaka to ona zmęczona, jak ciężko miała z mężem i jak „zasługuje na nowy początek”. Potem, niby od niechcenia, rzuciła:
— Kochanie, może pomożesz Monice znaleźć pracę? Przecież macie znajomych.
I tak zaczęła się nowa karta. Maciek dzwonił, szukał ofert, nagabywał znajomych. Ja szukałam mieszkania. W końcu sąsiedzi z góry wynajmowali kawalerkę – przekonaliśmy ich. Maciek choćby pomógł z papierami. Wszystko – dla biednej dziewczyny, której „w życiu się nie poszczęściło”.
A potem zaczęło się piekło. Rano – Monika. Wieczorem – Monika. Nie miała samochodu, więc woził ją jak taksówkarz. Nie gotowała, tylko przychodziła do nas. Potrafiła stanąć o dziewiątej wieczorem na środku kuchni i oznajmić:
— Nie jadłam, a dzisiaj jestem strasznie zmęczona. Macie coś ugotowane?
Kiedyś urządziła u siebie imprezę, muzyka grała na cały regulator, sąsiad wezwał policję. Właściciele mieszkania wściekli się, ale Monika jakoś się wywinęła. Teściowa przyjechała następnego dnia, żeby robić awanturę:
— Co wy, nie mogliście na nią uważać?! Przecież ona ma dopiero dwadzieścia cztery lata, to jeszcze dziecko!
— Przepraszam — nie wytrzymałam — ale my z Maćkiem nie jesteśmy jej opiekunami. Pomogliśmy. Reszta to jej sprawa.
— Ciebie nikt nie pytał! — warknęła teściowa. — Rozmawiam z synem!
Wyszłam, ale przez ścianę słyszałam krzyki. Że „podałeś złą pracę”, iż „nie zająłeś się” dziewczyną.
Kilka dni później Monika wzięła zwolnienie. Macieja wysłali po zakupy. Wciągnęli też mnie: „Posprzątaj, ogarnij”. Odmówiłam. Mąż się obraził. A ja przypomniałam sobie, jak z gorączką gotowałam zupę i sprzątałam – i nikt do mnie nie przybiegł.
Potem przyszły kolejne skargi od sąsiadów, i właściciele kazali Monice się wyprowadzić. Pracę też straciła – na nią też narzekali. Teściowa przyjechała zabrać „słoneczko” do domu, szlochając i złorzecząc całemu światu. Patrzyłam na to w milczeniu. Bo wiedziałam – jeżeli powiem choć słowo, eksploduję.
Ale po dwóch tygodniach stał się cud: koleżanka Moniki zaprosiła ją do Krakowa. Teściowa denerwowała się, kręciła. A ja ledwo powstrzymywałam radość. Po raz pierwszy od miesięcy odetchnęłam.
Monika wyjechała. A z nią odszedł ten nieznośny chaos. Wróciła cisza. Spokój. I znów mogłam być sobą – żoną, matką, kobietą. Niech teraz Monika urządza piekło komuś innemu. Byle nie nam.