Jak moja teściowa trafiła do szpitala „z sercem”, a wróciła… z niemowlakiem
Z Jackiem jesteśmy małżeństwem już prawie siedem lat. Poznaliśmy się jeszcze na studiach we Wrocławiu – mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach akademika. Wtedy często przynosił z domu pełne torby jedzenia – słoiki, pojemniki, domowe wypieki. Jego mama, Krystyna Januszewska, gotowała bosko i, jak się zdawało, robiła wszystko, by jej syn nigdy nie był głodny.
Gdy Jacek oświadczył mi się, pierwsze, co zrobił, to zabrał mnie na spotkanie z matką. Trochę się denerwowałam, ale od początku układaliśmy się świetnie. Krystyna Januszewska okazała się rozsądną, otwartą i ciepłą kobietą. Urodziła Jacka w wieku osiemnastu lat, a pół roku później straciła męża. Nie załamała się jednak. Wychowała syna sama, ukształtowała go na porządnego człowieka, bez grama urazy do życia.
Pracowała na kilku etatach, by nikogo nie potrzebować i zapewnić Jackowi wszystko, co konieczne. Po śmierci męża nie było w jej życiu innych mężczyzn – nie miała czasu. Gdy ją poznałam, miała czterdzieści jeden lat, ale wyglądała najwyżej na trzydzieści pięć – zadbana, pełna energii, błyskotliwego humoru.
„No dobrze, teraz ty będziesz się opiekować moim chłopcem” – powiedziała z uśmiechem, gdy ogłosiliśmy zaręczyny.
Skończyliśmy studia, wzięliśmy ślub i zostaliśmy we Wrocławiu – Jacek dostał dobrą pracę. Teściowa od razu oznajmiła, iż nie będzie nam przeszkadzać: przyzwyczaiła się do samotności, żyje własnym rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, tylko dwa przystanki autobusem.
Krystyna Januszewska często nas odwiedzała – zawsze z upominkami, elegancka, uśmiechnięta. Nigdy nie narzucała rad, ale gdy pytałam, chętnie podpowiadała, chwaliła moje ciasta, a choćby oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa idealna, nic dodać, nic ująć.
Często bywaliśmy u niej na herbatce, ciastkach albo po prostu na pogaduchy. Miała mnóstwo przyjaciółek i wciąż gdzieś biegała – do teatru, kina, na kawę. Była kobietą pełną życia. Gdy urodził się nasz synek Kacperek, teściowa stała się naszym wybawieniem – pokazała, jak kąpać, jak karmić, spacerowała z wózkiem, dawała mi odsapnąć. Później choćby odprowadzała go do przedszkola, gdy nie zdążyliśmy po pracy.
Aż pewnego dnia po prostu zniknęła. Kilka dni bez telefonu, wizyty, odpowiedzi. Martwiłam się, ale Jacek uspokoił mnie – mama zadzwoniła i powiedziała, iż wyjechała do przyjaciółki w Opolu na parę miesięcy. Wszystko w porządku. Zdziwiłam się – dlaczego nie uprzedziła? To do niej niepodobne. No cóż.
Kontaktowaliśmy się przez wideorozmowy. Prosiła, by pokazać jej wnuka, ale sama nie włączała kamery. Zbywała moje pytania żartami: „Daj spokój, co ty!”
Pewnego dnia w końcu zadzwoniłam – telefon odebrała sama Krystyna Januszewska i niespodziewanie oznajmiła: „Jestem w szpitalu miejskim, serce szwankuje”. Przeraziłam się. Zaproponowałam przyjazd, ale odmówiła. „Jak wyjdę, zadzwonię, wtedy się zobaczymy” – powiedziała sucho.
Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas do siebie – miała istotną wiadomość. Przyjechaliśmy. Drzwi otworzył… nieznajomy mężczyzna. Zamarłam. A za jego plecami stała Krystyna Januszewska. Promienna. I… z malutkim dzieckiem na rękach!
„Poznajcie, to Janusz, mój mąż. A to – nasza córeczka, Ola. Wybaczcie, iż nie mówiłam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam czterdzieści siedem lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. Ale teraz, gdy wszystko już za mną – chcę, byście stali się częścią naszej nowej rodziny”.
Byłam w szoku. Ale potem zobaczyłam w jej oczach tę samą troskę, ciepło i nadzieję, którą widziałam, gdy powierzała mi Jacka. Podeszłam, przytuliłam ją i powiedziałam: „Zasłużyłaś na szczęście. Jesteśmy z wami, tak jak ty byłaś z nami”.
Teraz pomagam jej z małą Olą tak, jak ona pomagała mi. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, ciepłe serce dla wszystkich. I chyba właśnie to jest prawdziwe szczęście – kochać, wybaczać i żyć, mimo lat, stereotypów i lęków.