Teściowa nie ustaje w naleganiach: żona powinna zostać w domu z dzieckiem aż do szkoły – a ja mam sam dźwigać wszystko na swoich barkach.
Z Kasią wzięliśmy ślub, gdy oboje mieliśmy już ponad trzydzieści lat. Pierwsze trzy lata naszego wspólnego życia były pełne harmonii i stabilności, zarówno w relacjach, jak i w finansach. Kasia zajmowała prestiżowe stanowisko w dużej firmie, zarabiając godziwą pensję. Mój dochód był nieco skromniejszy, ale nigdy nie stało to między nami na przeszkodzie. Kasia nigdy nie podkreślała różnicy w zarobkach, a wspólnie planowaliśmy budżet domowy, biorąc pod uwagę nasze łączone dochody.
Gdy urodziła się nasza córka, Zosia, Kasia poszła na urlop macierzyński. Jej nieobecność w pracy od razu odbiła się na naszych finansach. Choć świadczenia państwowe częściowo rekompensowały utratę dochodu, nie były w stanie zastąpić premii i bonusów, które Kasia regularnie dostawała. Teraz cała odpowiedzialność za utrzymanie rodziny spadła na mnie. Starałem się jak mogłem, ale pieniędzy ledwo starczało, zwłaszcza z dodatkowymi wydatkami medycznymi: najpierw na rekonwalescencję Kasi po porodzie, później na leczenie Zosi, a wreszcie na sesje u psychologa dla Kasi, która wpadła w depresję poporodową.
Zakładałem, iż Kasia zostanie w domu około dwóch lat, aż Zosia pójdzie do przedszkola, a ona wróci do pracy. Gdy jednak poruszyłem ten temat, Kasia oznajmiła, iż chce odroczyć powrót, by poświęcić więcej czasu zdrowiu i rozwojowi córki. Uważała, iż Zosia nie pozostało gotowa na przedszkole i potrzebuje opieki w domu.
Sytuację pogorszyła ingerencja mojej teściowej, Barbary Kowalskiej. Pewnego dnia, odwiedzając nas, powiedziała stanowczo:
— Matka powinna być przy dziecku aż do szkoły, a ojciec musi utrzymać rodzinę. W przedszkolach same zarazki i nie wolno narażać mojej wnuczki na takie ryzyko.
Jej słowa zabłądźmiały jak ultimatum. Oczywiście, ani ja, ani Kasia nie życzyliśmy Zosi niczego złego, ale zdawałem sobie sprawę, iż bez jej dochodu będzie nam bardzo ciężko. Wiele naszych znajomych rodzin posyłało dzieci do przedszkola, widząc w tym nie tylko konieczność, ale też szansę na socjalizację, naukę kontaktu z rówieśnikami i przygotowanie do szkoły. Co więcej, pozwoliło to matkom wrócić do pracy i wspierać budżet domowy.
Próbowałem wytłumaczyć Barbarze Kowalskiej naszą sytuację, ale pozostała nieugięta. Nasze relacje zaczęły się psuć. Winiła mnie za zbyt niskie zarobki, a ja prosiłem ją, by nie wtrącała się w nasze sprawy.
Czas mijał, a napięcie w domu rosło. Kasia miotała się między chęcią zadowolenia matki a świadomością naszych finansowych realiów. Czułem się jak w potrzasku, nie wiedząc, jak znaleźć wyjście z tej sytuacji.
Pewnego wieczoru, gdy Zosia już spała, usiedliśmy z Kasią do poważnej rozmowy. Opowiedziałem jej o swoich obawach, o tym, jak ciężko jest mi samemu utrzymywać rodzinę, i o strachu przed przyszłością. Kasia, ze łzami w oczach, przyznała, iż też jest zmęczona nieustanną presją ze strony matki i czuje się rozdarta między obowiązkami wobec rodziny a pragnieniem bycia dobrą córką.
Postanowiliśmy, iż będziemy podejmować decyzje w interesie naszej rodziny, a nie pod wpływem zewnętrznych nacisków. Kasia zaczęła stopniowo przygotowywać się do powrotu do pracy: zaktualizowała CV, skontaktowała się z dawnymi współpracownikami, zaczęła szukać opcji pracy na część etatu lub zdalnie, by móc poświęcać czas Zosi.
Barbara Kowalska początkowo była niezadowolona z naszej decyzji, ale z czasem się pogodziła, widząc, iż Zosia rośnie zdrowo i jest szczęśliwa, a my z Kasią staliśmy się pewniejsi siebie i swoich wyborów.
Ten okres był dla nas próbą, ale wyszedłszy z niego, staliśmy się jeszcze bardziej zgrani.