Mówią, iż na starość każdy zbiera plony swojego życia. Jedni – miłość i ciepło od bliskich, a inni – tylko przeciąg od zamykających się za ich plecami drzwi. Mojej teściowej, Bronisławy Kazimierzówny, nikt nigdy nie nazwałby czułą kobietą. Zawsze trzymała się z godnością, surowo, jakby wszyscy wokół byli jej coś winni. Zwłaszcza jej jedyny syn. I oczywiście ja – „ta dziewczyna, która zabrała syna matce”.
Dawno temu, gdy byłam na drugim urlopie macierzyńskim, a mąż stracił pracę, nie daliśmy rady spłacać kredytu. Poprosiliśmy teściową o schronienie w jej przestronnym trzypokojowym mieszkaniu w Łodzi, które odziedziczyła po ojcu. Mieszkała tam wtedy ona, jej młodszy syn Hubert oraz my – z mężem i dwójką małych dzieci. Mieliśmy nadzieję, iż to chwilowe. gwałtownie okazało się jednak, iż to początek piekła.
Bronisława Kazimierzówna nigdy nie przepuściła okazji, by nam dokuczyć. Dzieci jej przeszkadzały, źle pachniały. Zabawki na kanapie wywoływały u niej furię. Jedzenie dla niemowlęcia nazywała „obrzydliwą breją”, która zajmowała miejsce w lodówce. Starałam się milczeć. Znosiłam wszystko, by nie pogarszać sytuacji. Ale pewnego dnia powiedziała wprost:
— Macie mnie dość. Pakujcie się. Wynoście się. Nie zniosę już tego cyrku.
Byliśmy upokorzeni. Po sprzedaży starego mieszkania i spłacie długów prawie nie mieliśmy pieniędzy. Ledwo uzbieraliśmy na mały dom pod Kutnem – bez wody, bez kanalizacji. Wygoda ograniczała się do drewnianej ubikacji na końcu podwórka, a wodę nosiliśmy ze studni.
Krok po kroku zaczęliśmy budować własny dom. Włożyliśmy środki z becikowego, później wzięliśmy kolejny kredyt. Dziesięć lat minęło, zanim wprowadziliśmy się do własnego domu. Nie pałac, ale z łazienką, ogrzewaniem i nową kuchnią. I właśnie wtedy, gdy najgorsze wydawało się za nami, a my zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko, los znów zapukał do naszych drzwi. A raczej – sama teściowa.
Usłyszałam, jak otwiera się furtka. Na progu stała Bronisława Kazimierzówna w płaszczu, z walizką i twarzą opuchniętą od płaczu. Gdy mąż otworzył drzwi, niemal runęła mu na piersi. Szlochała, jakby nie wracała do domu, ale do ocalenia.
Wpuściliśmy ją, posadziliśmy przy stole. Mąż dzwonił do brata – bez skutku. Teściowa oprzytomniała dopiero wieczorem.
Jak się okazało, po naszym wyprowadzeniu zabrała się za „wychowywanie” młodszego syna. Szeptała mu, iż starszy to zdrajca, a ja zrujnowałam ich rodzinę. W końcu Hubert się ożenił i wyprowadził od matki. Ale nie na długo. Wziął ją do siebie, wraz z młodą żoną. Na początku było cicho. Potem urodziło się dziecko. Teściowa znów zaczęła swoje: zapachy, hałas, zupa nie taka. Tylko ta synowa nie była jak ja – nie zamierzała cierpieć.
Stopniowo Bronisławę Kazimierzównę przesunięto z pokoju na kanapę. Potem i stamtąd, pod byle pretekstem. Z sypialni zrobiono pokój dziecięcy. Jej miejsce przy stole zajęła nowa osoba, a na jej pretensje słyszała tylko: „Jak ci nie pasuje, to się pakuj i idź”.
— A może pojedziesz do Jacka? – rzucił jej kiedyś przy kolacji młodszy syn. Ten sam, który kiedyś pomógł jej nas wyrzucić.
Więc spakowali ją. Szybko. Bez słowa. Walizka w rękę, taksówka na dworzec, bilet wręczony. Na pożegnanie Hubert dodał:
— Nie wypiszemy cię z mieszkania. Emeryturę warszawską bierz spokojnie. Tylko żyj, gdzie chcesz, ale nie u nas.
Nie mogliśmy jej nie przyjąć. W naszym domu znalazło się miejsce. Na razie zachowuje się cicho. Żadnych pretensji. Żadnych skarg. Tylko patrzy na nas, szczególnie na dzieci, z jakimś cichym, spóźnionym żalem.
Może starość rzeczywiście czyni ludzi łagodniejszymi. A może to po prostu strach – by zostać samotną. Jakkolwiek by było, na razie milczę. Ale jedno wiem na pewno: ja nikogo nie wyrzucę. choćby jej. choćby tej, która kiedyś wykreśliła nas ze swojego życia.