Teściowa upiera się: żona powinna siedzieć w domu z dzieckiem aż do szkoły — a ja mam sam dźwigać wszystko na swoich barkach.
Z Joanną wzięliśmy ślub, gdy oboje mieliśmy już ponad trzydzieści lat. Pierwsze trzy lata naszego wspólnego życia wypełnione były harmonią i stabilnością, zarówno w relacjach, jak i w finansach. Joanna zajmowała prestżowe stanowisko w dużej firmie, zarabiając godziwą pensję. Moje dochody były nieco skromniejsze, ale nigdy nie stało się to powodem nieporozumień. Joanna nigdy nie podkreślała różnicy w naszych zarobkach, a wspólnie planowaliśmy budżet domowy, uwzględniając wszystkie wpływy.
Gdy urodziła się nasza córka, Zosia, Joanna poszła na urlop macierzyński. Jej nieobecność w pracy od razu odbiła się na naszych finansach. Choć państwowe zasiłki częściowo rekompensowały utratę dochodu, nie mogły zastąpić premii i bonusów, które Joanna regularnie dostawała. Teraz cały ciężar utrzymania rodziny spadł na mnie. Starałem się ze wszystkich sił, ale pieniędzy ledwo starczało, zwłaszcza z dodatkowymi wydatkami na leczenie: najpierw rekonwalescencję Joanny po porodzie, potem badania Zosi, a później wizyty u psychologa dla Joanny, która wpadła w depresję poporodową.
Zakładałem, iż Joanna zostanie w domu z dzieckiem około dwóch lat, po czym Zosia pójdzie do przedszkola, a moja żona wróci do pracy. Gdy jednak poruszyłem ten temat, Joanna oznajmiła, iż chce odłożyć powrót na rynek pracy, by poświęcić więcej czasu zdrowiu i rozwojowi córki. Uważała, iż Zosia nie pozostało gotowa na przedszkole i potrzebuje domowej opieki.
Sytuację pogorszyła interwencja mojej teściowej, Barbary. Kiedy pewnego dnia odwiedziła nas, powiedziała stanowczo:
— Matka powinna być z dzieckiem aż do szkoły, a ojciec musi utrzymać rodzinę. W przedszkolach same zarazki, a mojej wnuczki nie możecie narażać na takie ryzyko.
Jej słowa zabrzmiały jak ultimatum. Oczywiście, ani ja, ani Joanna nie chcieliśmy krzywdy dla dziecka, ale rozumiałem, iż bez jej dochodów będzie nam bardzo trudno. Wielu naszych znajomych wysyłało dzieci do przedszkola, wiedząc, iż to nie tylko konieczność, ale i szansa na socjalizację, naukę kontaktu z rówieśnikami i przygotowanie do szkoły. Co więcej, pozwalało to matkom wrócić do pracy i dbać o stabilność finansową rodziny.
Próbowałem wytłumaczyć Barbarze naszą sytuację, ale pozostała nieugięta. Nasze relacje zaczęły się psuć. Winiła mnie, iż za mało zarabiam, a ja prosiłem ją, by nie wtrącała się w nasze sprawy.
Czas mijał, a napięcie w rodzinie rosło. Joanna była rozdarta między chęcią zadowolenia matki a świadomością naszych finansowych trudności. Czułem się osaczony, nie wiedząc, jak znaleźć wyjście z tej sytuacji.
Pewnego wieczoru, gdy Zosia już spała, usiedliśmy z Joanną przy stole i szczerze porozmawialiśmy. Opowiedziałem jej o swoich obawach, o tym, jak ciężko jest mi samemu utrzymać rodzinę, i iż boję się o naszą przyszłość. Joanna, ze łzami w oczach, przyznała, iż też jest zmęczona ciągłą presją ze strony matki i czuje się rozdarta między obowiązkami wobec rodziny a chęcią bycia dobrą córką.
Postanowiliśmy, iż będziemy podejmować decyzje kierując się dobrem naszej rodziny, a nie pod wpływem zewnętrznych nacisków. Joanna zaczęła powoli przygotowywać się do powrotu do pracy: zaktualizowała CV, skontaktowała się z dawnymi współpracownikami, zaczęła szukać możliwości pracy na część etatu lub zdalnej, by móc przez cały czas zajmować się Zosią.
Barbara początkowo była niezadowolona z naszej decyzji, ale z czasem się pogodziła, widząc, iż Zosia rośnie zdrowa i szczęśliwa, a my z Joanną staliśmy się bardziej pewni siebie i swoich wyborów.
Ten okres był dla nas próbą, ale wyszliśmy z niego silniejsi i bardziej przekonani, iż tylko my sami możemy decydować o tym, jak żyć i wychowywać nasze dziecko.