Gdyby ktoś mi powiedział, iż jedno zdanie może przekreślić wszystko: miłość, troskę, plany na przyszłość i lata przywiązania – nie uwierzyłabym. A teraz żyję z tą prawdą każdego dnia. Nie jak z wyznaniem, ale jak z otwartą raną, która nie chce się zagoić. Bo w tej historii było dziecko. Nasz syn. Jej wnuk. Którego kochała do szaleństwa – do tej chwili, gdy nie dowiedziała się, iż nie jest „z krwi”.
Kiedy ja i Adam wzięliśmy ślub, miałam dwadzieścia trzy lata, on dwadzieścia pięć. Młodzi, radośni, pełni nadziei. Marzyliśmy o rodzinie, o dzieciach. Chcieliśmy troje. Nie zwlekaliśmy, choć mieszkaliśmy wtedy w wynajętym mieszkaniu w Poznaniu, z groszami przy duszy, oszczędzając na każdym kroku, a „święta” to była pizza na dowóz raz w miesiącu. Ale byliśmy szczęśliwi. Naprawdę.
Miesiąc, dwa, pół roku – i nic. Zaczęliśmy się badać. Moje wyniki były idealne, a u Adama… wyrok. Całkowita niepłodność. Brak możliwości poczęcia. Odwiedziliśmy kilka klinik, choćby pojechaliśmy do warszawskiego centrum reprodukcyjnego. Wszędzie to samo. Adam zamknął się w sobie. Proponował rozwód. Mówił: „Po co ci taki?” Odbijałam to jak piłeczkę. Nie wybierałam ojca dla swoich dzieci – wybierałam męża, człowieka, z którym chciałam iść przez życie. Podjęliśmy decyzję: dziecko będzie od dawcy.
To była trudna droga. Ale dzięki dyskrecji lekarzy – przeszliśmy ją spokojnie. Bez bólu. Pokazali nam profile dawców, ja zaproponowałam Adamowi, żeby sam wybrał, i wybrał tego, który był do niego bardzo podobny – wzrost, włosy, kolor oczu. Nigdy nie zwątpiłam w swoją decyzję.
Teściowa, Janina Stanisławowa, od początku była zaangażowana. Co miesiąc pytała: „No i co, Kasiu, kiedy w końcu?” Cieszyła się razem z nami, gdy dowiedziała się o ciąży. Urządziła ucztę, przytulała mnie jak córkę. Całą ciążę znosiła pierogi, skarpetki, rady, choćby w kolejce do przychodni stała ze mną. Wtedy naprawdę zaczęłam do niej cieplej podchodzić. Wierzyłam, iż mamy szczęście.
Gdy urodził się nasz syn – Adam, jak ojciec – teściowa oszalała z radości. Od pierwszej chwili była babcią na pełen etat. Wózki, pieluchy, zabawki – wszystko. choćby pokłóciła się z moją mamą o to, która pierwsza weźmie wnuka na ręce. Ale po szampanie się rozśmieszyły, przytuliły. Jak w filmie.
To, iż Adaś był od dawcy, wiedzieliśmy tylko ja i mąż. Ale był kopią ojca – wyglądem, mimiką. Teściowa mówiła: „Adam, ty ży prosto ksero!” Mąż tylko kiwał głową, a ja za każdym razem pytałam:
– Może powiemy?
On – „nie teraz”. Wstydził się. Bał się, iż nie zrozumieją.
Czas mijał. Syn rósł, teściowa ciągle przynosiła zabawki, rozpieszczała, mówiła: „Mam na razie tylko jednego wnuka, więc nie żałujcie – będą samochody i samoloty!” Ale to jej „na razie” coraz bardziej mnie niepokoiło.
Aż pewnego dnia, gdy Adaś skończył dwa lata, zaczęła coraz częściej mówić o drugim dziecku.
– No kiedy Adasiowi podarujecie siostrzyczkę? Albo brata? Będzie mu weselej! Kasia, może na Nowy Rok ja mu piżamę, a ty – braciszka? – śmiała się, ale wiedziałam, iż mówi serio.
Wytrzymywałam. Do końca. Aż pewnego dnia, gdy przyszła „na herbatkę” z kolejnym pluszowym misiem i kolejnym pytaniem o „drugie dziecko”, nie wytrzymałam.
– Janino Stanisławo… Nasz syn jest od dawcy. Adam jest bezpłodny. Nie będzie drugiego dziecka.
Cisza. Twarz teściowej jakby skamieniała. Oczy stały się szklane. Spojrzała na mnie, na syna, który podbiegł i pociągnął ją za rękę, i… odsunęła się. Bez słowa. Bez wyjaśnień. Po prostu… oderwała się. Wyszła bez pożegnania.
Powiedziałam mężowi. Westchnął tylko:
– Teraz się zacznie…
Minął tydzień. Teściowa nie dzwoniła. Nie odbierała. Mąż pojechał do niej – wrócił złamany. Mówiła o pogodzie, o zdrowiu, o serialach, ale nie spytała o Adasia. Jakby go nie było. Miesiąc później dowiedzieliśmy się: przepisała mieszkanie. Nie na wnuka. Na siostrzenicę. Choć pół roku temu mówiła: „Adasiowi wszystko! Niech ma przyszłość!”
Adaś niedawno skończył trzy lata. Janina Stanisławowa nie przyszła. Nie zadzwoniła. Ledwo powstrzymałam łzy, gdy syn zapytał:
– Mamo, babcia Janina o mnie zapomniała?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. I nie wiem, co będzie dalej. Mąż ma mi za złe, iż powiedziałam prawdę. Ale nie mogłam już żyć w tym napięciu. Milczeć, gdy mnie naciskała. Ukrywać prawdę jak coś wstydliwego.
Prószę tylko o jedno: żeby miłość do wnuka, choć „nie z krwi”, była silniejsza od dumy. Żeby kiedyś wróciła. Zapukała. Przytuliła. I znowu zapytała:
– Co tam u naszego Adasia nowego?
Bo krew to nie wszystko. Ważne, kto jest przy tobie, gdy stawiasz pierwsze kroki. Kto trzyma za rękę. Kto jest blisko. Mam nadzieję, iż ona to sobie przypomni… Póki nie jest za późno.