**Dziennik, 15 października**
Żeniliśmy się z Agatą skromnie, bez wielkiego przepychu, tak jak oboje marzyliśmy. Potem spędziliśmy krótki, ale ciepły miesiąc miodowy w pobrędżu i wróciliśmy do codzienności pełnej miłości i planów. Przez pół roku cieszyliśmy się sobą, aż w naszą sielankę zaczęła się wtłaczać Wanda Zawadzka – matka Agaty.
Na początku jej wizyty były rzadkie, niemal niezauważalne. Przychodziła na chwilę, przynosiła coś smacznego, rozglądała się, jakby sprawdzała, czy wszystko u nas w porządku. Z czasem jej obecność stawała się coraz bardziej natrętna. Zostawała dłużej, pojawiała się niespodziewanie, czasem choćby bez uprzedzenia. Tłumaczyła to troską: „Oboje pracujecie, chcę pomóc. Odtłuszczę podłogę, ugotuję rosół – będzie wam łatwiej”. Brzmiało to dobrze, ale coś podpowiadało mi, iż to tylko pretekst.
Agata uspokajała: „Mama się niedługo zmęczy, to przejściowe”. Wierzyłem, ale było tylko gorzej. Teściowa zachowywała się, jakby to też był jej dom – przesuwała rzeczy, krytykowała nasz styl życia, aż w końcu zaczęła przychodzić bez pukania, z zapasowym kluczem, który podobno Agata dała jej jeszcze przed ślubem „na wszelki wypadek”.
Jedyną odskocznią były weekendy. Przynajmniej wiedziałem, iż sobotę i niedzielę spędzę z żoną bez nadzoru. Ale i to nie potrwało długo. Wanda zaczęła znowu pojawiać się o świcie, jakby specjalnie. Czasem zostawałem w pracy dłużej, tylko żeby nie wracać do domu, gdzie każdy dzień zamieniał się w egzamin. W weekendy jeździłem do rodziców albo do kolegów. Agata nie chciała ze mną jechać, mówiąc, iż ma sprawy. Wiedziałem – chodzi o matkę.
Między ną a mną rosła niewidzialna ściana. Czũłem się obcy we własnym mieszkaniu, jakby życie we trójkę było normą. Gdy spróbowałem porozmawiać z Agatą, tylko przytaknęła: „Tak, trzeba coś z tym zrobić…”. Ale nic się nie zmieniało. Jej matka wciąż rządziła, a żona zdawała się gubić między naszym światem a jej.
Pewnego dnia zacząłem myśleć o rozwodzie. Byliśmy młodzi, mogliśmy zacząć od nowa, bez tego duszącego nadzoru. Ale bałem się choćby przed sobą do tego przyznać. Tliła się jeszcze iskra nadziei – może wszystko się ułoży?
Ostateczna kropla przelała się w niedzielny poranek. Było jeszcze ciemno, gdy zadzwoniono do drzwi. Otworzyłem – stała Wanda. Bez „dzień dobry”, bez wstępów – od razu z pretensjami: „To nie jest małżeństwo! Prawie rok razem, a wciąż bez dzieci! Ja się dla was staram – sprzątam, gotuję, żebyście nie marnowali czasu, a ty, zięciu, tylko uciekasz do kolegów, a moja córka tu się męczy. Może w końcu dziecko?!”
Milczałem, zaciskając zęby. W końcu nie wytrzymałem:
– A jak mamy je mieć, skoro pani tu, nieustannie? Mam się kochać pod pani czujnym okiem? Dziękujemy za troskę, ale prosimy o dystans.
– Bez mnie niczego nie osiągniecie! – wrzeszczała. – Moje koleżanki już bawią się prawnukami, a ja wciąż czekam na wnuki!
Agata próbowała się wtrącić, ale matka ją ucięła: „Ty jeszcze nie jesteś na tyle dorosła, żeby mi się sprzeciwiać!”
To był ostatni gwóźdź. Wstałem, otworzyłem drzwi i cicho, ale stanowczo powiedziałem: „Proszę wyjść. Nie toleruję chamstwa w swoim domu”. Teściowa trzasnęła drzwiami, ale jeszcze długo krzyczała na klatce schodowej.
Później zadzwoniła do mojej matki – żeby się poskarżyć, oskarżyć, manipulować. Ku jej zdumieniu, mama stanęła po mojej stronie: „Nie każdy zostaje babcią na zamówienie”.
Minął tydzień. Wanda nie dzwoni, nie przychodzi. Agata przyznała, iż dawno nie czuła się tak spokojnie. A ja zrozumiałem, iż postąpiłem słusznie. I nie zamierzam przepraszać.
**Lekcja na dziś:** Granice w rodzinie są jak płot – jeżeli ich nie postawisz, ktoś inny zdecyduje, gdzie jest twój dom.