Urodziłam troje, a mąż przestraszył się i uciekł choćby nie przybył po mnie z oddziału.
Trojaczki?! Jesteś prawdziwą bohaterką, Walentyno Mikołajewno! Wszystko zdrowe chłopiec i dwie dziewczynki! To cud prawdziwy!
Ja tylko matka, uśmiechnęłam się przez mgłę zmęczenia, próbując pojąć te osiemnaście godzin szaleństwa.
To było jednocześnie cudem i źródłem niepokoju. Pierwsze dni w szpitalu mijały jak w zawieszeniu między wyczerpaniem ciała a nową, nieograniczoną radością.
Leżałam na twardym łóżku, odzyskując siły po ciężkich porodach, i wyobrażałam sobie, jak Fryderyk po raz pierwszy zobaczy nasze maleństwa.
W myślach Lech już miał już ich oczy, a dziewczynki ciemnowłose, jak ja. Lekarze obiecali przynieść dzieci, gdy tylko zakończą wszystkie badania.
Czekałam na Fryderyka kolejnego dnia nie pojawił się. Dzwoniłam na pocztę, prosiłam o przekazanie notatki Może nie doszło do połączenia? W leśnym gospodarstwie już trzeci dzień patrolują pola, pewnie tam go zatrzymał?
Trzeci dzień przyniósł przesyłkę: słoik kompotu, serniki, czyste pieluszki. To jednak nie był jego podanie przyniosła sąsiadka.
Na skrawku papieru znajdowało się: Fryderyku znów coś wypija, Walciu. Myślimy, iż dziadek Grzegorz cię zabierze. Nie martw się, podpierwiemy cię ramieniem. Podpisy: Tania, Wirginia, Zofia.
Ręce nagle stały się lodowate, a lepka obawa wślizgnęła się pod skórę.
Jeszcze pięć dni temu byłam zwyczajną wiejską kobietą, czekającą na pierwsze dziecko, a teraz matką trojga, którego choćby ojciec nie chciał zobaczyć. Uczucie zdrady powoli ściskało pierś.
Z korytarza dobiegł ciężki stukot kroków.
Walentyno, wtrąciła się pielęgniarka, przyjechał odebrać cię Grzegorz. Mówi, iż przyjechał na wóz! Czeka przy zapasowym wejściu, przy stołówce.
Pielęgniarka pomogła mi spakować rzeczy, przebrać maluchy. Jej ręce działały szybko, pewnie, z doświadczeniem i troską, owijając nasze maleństwa w kołdry.
Trzymajcie, podała zwinięty pakunek. To wasza najstarsza córka.
Wzięłam w ramiona Alicję. Tak nazwałam ją najcichszą z trójki. Położna powiedziała, iż przyszła na świat dwie minuty przed siostrą.
Drugą dziewczynkę nazwałam Wiktorią w nadziei, iż wytrzyma wszelkie burze. Chłopca nazwałam Lechem, na cześć dziadka.
Wyszliśmy na ganek. Stąpałam ostrożnie, każdy krok odbijał się tętym bólem w ciele.
Dziadek Grzegorz stał przy starej wozie, zaprzężonej w znużoną klacz. Dostrzegł nas i wyrzucił papierosa w śnieg.
No co, mamo? Jedziemy rzekł, delikatnie przyjmując od pielęgniarki pozostałe dwa maleństwa i wkładając je w przygotowane kołdry. Przebijemy się.
Całą drogę milczałam. Śnieg gęstniał, a szlak do wsi był wydeptany, a wóz miękko ślizgał się między zasypanymi pagórkami.
Grzegorz co chwilę lekko ciągnął za wóz, mrucząc coś pod nosem. Przejechaliśmy obok pól komunalnych, lasowatej pasaży, przeszliśmy po mostku i w końcu z dali wyłonił się dach naszej chaty.
Poczekaj jeszcze chwilę mruknął, pomagając mi zejść.
Dzieci pozostały w wozie, a ja bałam się choćby na moment odejść. Musiałam jednak otworzyć drzwi i rozpalić piec.
Grzegorz podniósł kołdry, a moje ręce drżały od zmęczenia i niepokoju. On pierwszy wszedł do chaty, ja podążyłam. I stanęłam w progu.
Pośrodku pokoju stał Fryderyk. Wokół rozrzucone walizki, otwarty kuferek. Podniósł głowę i spojrzał na mnie, jak na obcą.
Co ty? mój głos nie słuchał mnie, brzmiał głucho.
Nie byłem gotowy. Nie spodziewałem się trojaczki jego wzrok przemykał mnie. Poradzisz sobie sama. Przepraszam.
Dziadek Grzegorz ostrożnie położył kołdry przy kominku. Zobaczyłam, jak w jego szyi wypłynęła krew płynąca po żyłach.
Co to, zwariowałeś, Fryderyku? Zostawiasz trójkę dzieci i żonę? jego głos huczał niczym grzmot.
Nie wtrącaj się, staruszku! wykrzyknął i znowu zajął się rzeczami.
Nie masz sumienia! Grzegorz chwycił go za ramię, ale ten wymknął się, zamykając walizkę.
Fryderyku zrobiłam krok naprzód. Popatrz choć na nie
On rzucił spojrzenie na kołdry i milcząco skierował się ku drzwiom. Przekroczył próg, przeszedł podwórko, wyszedł przez wrota i zniknął w zamieci. Jakby nigdy nie był.
Upadłam na podłogę i poczułam, jak coś we mnie gaśnie. Oddychałam, ale w duszy panowała pustka.
Pierwszy rok stał się prawdziwą próbą, taką, której nie życzyłabyś choćby wrogiem.
Codziennie wstawałam o świcie i kładłam się dopiero po północy. Pieluszki, body, butelki, smoczki. Życie zamieniło się w niekończący się krąg trosk. Jedno karmiło drugie płacze
Przewijając troje, wracałam znowu do początku. Skóra na rękach pękała od niekończącego się prania, a palce pokrywały się odciskami przez ciągłe wykręcanie mokrych pieluszek.
Przeżywaliśmy dzięki cudowi. Każdego ranka przy progu pojawiało się coś nowego dzbanek mleka, worek kaszy, wiązka drewna. Wieśniacy pomagali cicho, bez słów i wyjaśnień.
Najczęściej przychodziła Tania. Myła niemowlęta, nauczyła przygotowywać mieszankę, gdy moje mleko już nie starczało.
Trzymaj się, Walusiu mówiła, zręcznie owijając Lecha. Na wsi ludzie nie znikają. Twój Fryderyk to głupi. A ty szczęśliwa. Bóg obdarzył cię dziećmi.
Dziadek Grzegorz przychodził co wieczór sprawdzał, czy piec jest rozgrzany, czy nie przecieka dach.
Pewnego razu przywiózł kilku mężczyzn naprawili stodołę, wymienili gnijące deski w podłodze, zakleili szczeliny w oknach.
Gdy nadeszły pierwsze mrozy, Wirginia przyniosła wełniane skarpety po trzy pary każdego rozmiaru. Maluchy rosły nie dniami, a godzinami mimo ubogiego pożywienia i trudnych warunków.
Z nadejściem wiosny dzieci zaczęły się uśmiechać. Alicję wyróżniała równowaga, już w niemowlęctwie patrzyła na świat, jakby wszystko rozumiała.
Wiktoria zaś była głośna, wymagająca, przyciągała uwagę donośnym płaczem. Lech był niepocieszony i ciekawski, zaraz po tym, jak nauczył się przewracać, od razu odkrywał otoczenie.
Tego lata uczyłam się żyć od nowa. Przypinałam jedną kołyskę do pleców, dwójkę maluchów wkładałam do własnoręcznego wózka i szłam na ogród. Pracowałam między karmieniami, między praniem, między krótkimi przerywami snu.
Fryderyk nie pojawiał się. Tylko od czasu do czasu dochodziły szeptane wieści widziano go w sąsiedniej wsi: pulchnym, nieogolonym, z zamglonym spojrzeniem.
Już nie gniewałam się na niego. Nie miałam sił do złośliwości. Pozostało mi tylko miłość do dzieci i walka o każdy kolejny dzień.
Do piątej zimy życie powoli wchodziło w rytm. Dzieci rosły, stawały się samodzielniejsze.
Pomagały sobie nawzajem, bawiły się razem, a potem poszły do przedszkola. Ja podjęłam pracę w wiejskiej bibliotece choćby na pół etatu. Wieczorami przynosiłam do domu książki i czytałam dzieciom przed snem.
Zimą do wsi przyjechał nowy ślusarz Andrzej. Wysoki mężczyzna z siwą brodą, zmarszczkami wokół oczu. Wyglądał na czterdziestkę, ale ruchliwy i żywy, jakby miał dwadzieścia lat. Po raz pierwszy wszedł do biblioteki w lutym, gdy na dworze szalała zamieć.
Dzień dobry odezwał się lekko chrapliwym głosem. Czy znajdzie się coś interesującego do czytania wieczorem? Może Dumas?
Podaję mu podniszczony tom Trzech muszkieterów. Podziękował i odszedł. Następnego dnia wrócił z drewnianą zabawką w ręku.
To dla waszych maluchów rzekł, podając manualnie wyciętego konika. Mam wprawę w stolarskie ręce.
Od tej chwili przychodził regularnie przynosił nowe książki, nowe zabawki.
Lech od razu go przyjął rzucał się na niego, chwytał za rękę, ciągnął do swoich skarbów. Dziewczynki były ostrożniejsze, ale i one niedługo zaczęły go pieszczotliwie dotykać.
W kwietniu, gdy śnieg już topniał, Andrzej przyniósł worek ziemniaków.
To dla was powiedział po prostu. Dobrej odmiany, idealne do sadzenia.
Zaskoczyło mnie to, bo po doświadczeniu z Fryderykiem przywykłam nie przyjmować męskiej pomocy.
Dziękujemy, ale i tak dam radę odpowiedziałam.
Wiem przytaknął. Wszyscy wiedzą, jaka jesteś silna. Ale przyjąć pomoc też jest siłą.
W tym momencie z rogu wybiegł Lech z kijem w ręku:
Andrzeju! Patrz, jaki miecz! Zrobimy prawdziwy?
Oczywiście! uśmiechnął się Andrzej i usiadł obok. A dla twoich sióstr zrobimy coś pięknego.
Pojechali do szopy, rozmawiając o przyszłych wyrobach. Patrzyłam na nich i po raz pierwszy od dawna poczułam, jak w sercu rodzi się ciepło.
Latem Andrzej odwiedzał nas częściej. Pomagał w ogrodzie, naprawiał płot, spędzał czas z dziećmi.
Alicja i Wiktoria przestały być nieśmiałe dzieliły się z nim swoimi tajemnicami. A przy nim czułam spokój bez pośpiechu, bez nadmiaru słów.
We wrześniu, gdy dzieci już spały, siedzieliśmy na ganeku. Nad głowami rozgwieżdżone niebo, w oddali słychać było szczekanie psów.
Walento, rzekł Andrzej, pozwól, iż będę przy tobie nie tylko gościem. Kocham twoje dzieci jak własne.
W jego oczach błyszczała szczerość, nie było w nich ani kropli wątpliwości.
Milczałam, wpatrując się w gwiazdy. Czasem los zabiera coś, by potem dać znacznie więcej. Trzeba tylko poczekać.
Piętnaście lat od narodzin trojga minęło jak jedna chwila. Nasz podworek zmienił się solidny płot, nowy dach, dobry stodoła z kurą. Andrzej wybudował werandę z dużymi oknami.
Teraz każdy wieczór spędzaliśmy tam razem. Lech, już wysokim nastolatkiem, dorósł za Andrzeja. Jego ręce były pokryte odciskami całe lato pracował w kuźni.
Alicja szykowała się do wstąpienia na pedagogiczny wydział, a Wiktoria, twórcza i niespokojna, wypełniała zeszyty wierszami.
Ja pracowałam pełny etat w bibliotece. Dzieci zwracały się do mnie z szacunkiem: Pani Walentyno Mikołajewno.
Czasem zastępowałam nauczycieli prowadziłam lekcje literatury, dzieliłam się przemyśleniami o życiu, wyborach, sile ducha.
Andrzej stał się rzemieślnikiem wszechstronnym. Otworzył warsztat, w którym naprawiał wszystko od zamków po silniki.
Lech godzinami pracował przy nim przejmując umiejętności. Już od dawna nazywał Andrzeja tatkiem, a dziewczynki naszym.
W dniu ukończenia szkoły Wiktorii, kiedy wracaliśmy do domu, ktoś nas przywitał. Odwróciliśmy się.
Przy szkolnym ogrodzeniu stał Fryderyk. Zmarszczony, wyczerpany, w podniszczonej kurtce. Zrobił kilka kroków naprzód.
Andrzeju, pomóż. Do emerytury choćby dziesięć
Mamo, kto to? zmarszczył brwi Lech.
Serce pękło. Syn nie rozpoznał swego własnego ojca.
Alicja stanęła przede mną niczym tarcza. Wiktoria objęła Andrzeja.
Zaraz, powiedział Andrzej, wyciągając pieniądze.
Fryderyk spojrzał na dzieci. Pewnie szukał w nich własnego odbicia, ale już go w nich nie było. Stały się naszymi.
Wasze? zapytał, kiwając głową.
Nasze I tak w świetle zachodzącego słońca nasze serca złączyły się w jedną, nieprzerwany krąg życia.
















