**Dziennik, 15 lutego**
Szary, zimowy poranek otulił Warszawę mglistą zasłoną, jakby sama natura wstrzymała oddech w oczekiwaniu cudu. Niebo ciężkie od ołowianych chmur zwisało nisko nad ulicami, a mroźne powietrze skrzypiało pod butami przechodniów. Tego dnia, z pozoru zwyczajnego, miało wydarzyć się coś, co na zawsze zmieni losy kilku osób.
Zajedźmy do kościoła cicho zaproponowała Kinga, odwracając się do męża z ciepłym uśmiechem, w którym malowały się nadzieja i wdzięczność.
Marek spojrzał na nią z czułością, czując, jak serce ściska się z miłości do tej kobiety. Byli razem już dziewięć lat dziewięć lat walki, łez, nadziei i rozczarowań. Przez dziewięć lat marzyli o dziecku: o małych nóżkach biegających po mieszkaniu, o dziecięcym śmiechu, pierwszych słowach i malutkich rączkach wyciągniętych w ich stronę. ale mimo wysiłków wizyt u lekarzy, badań, zabiegów, a choćby terapii ich marzenie pozostawało nieosiągalne.
Kinga cierpiała niewysłowienie. Co miesiąc, gdy nadchodziła kolejna porażka, zamykała się w sobie, chowała w łazience i cicho płakała, ściskając w dłoniach starą dziecięcą grzechotkę, kupioną jeszcze z nadzieją. *”Czym jestem za kobietę, skoro nie mogę urodzić?”* szeptała, wpatrując się w lustro. *”Po co przyszłam na świat, skoro nie potrafię dać życia?”*
Marek wielokrotnie proponował adopcję. Mówił o domach dziecka, o dzieciach, które potrzebują miłości i opieki. Ale Kinga za każdym razem odpowiadała to samo: *”To nie moje. To nie nasza krew. Chcę poczuć, jak rośnie we mnie, jak jego serce bije obok mojego.”* Rozumiał ją, nie osądzał, tylko przytulał mocniej, starając się choć trochę ukoić jej ból.
Pewnego dnia przeczytała o cudzie o kobiecie, która po modlitwie w kościele zaszła w ciążę. Kinga po raz pierwszy od lat poczuła błysk nadziei i postanowiła spróbować. Zaczęła odwiedzać mały kościółek na obrzeżach miasta, stawiać świeczki, modlić się przed obrazem Matki Boskiej. Najpierw przychodziła z drżeniem, z nadzieją w oczach, później ze spokojem w duszy. I pewnego dnia, miesiąc po ostatniej modlitwie, lekarz z uśmiechem powiedział: *”Gratuluję, jest pani w ciąży.”*
To był jak grom z jasnego nieba. Szczęście przepełniało ich. Kinga płakała, śmiała się, obejmowała męża, nie wierząc w rzeczywistość tego, co się działo. A Marek stał obok, czując, jak po policzkach płyną łzy, i szeptał: *”Dziękuję… dziękuję Ci, Boże.”*
Dziewczynka urodziła się zdrowa, z jasnymi oczami i dźwięcznym płaczem. Nazwali ją Zosią. Minął rok, ale Kinga wciąż chodziła do kościoła teraz nie z prośbą, a z podziękowaniem. Co miesiąc przychodziła, stawiała świeczkę, modliła się za córkę, za męża, za wszystkich cierpiących.
Dobrze, zajedźmy, kochanie łagodnie odpowiedział Marek, włączając kierunkowskaz.
Zatrzymali się przed starą, zabytkową świątynią z kopułami pokrytymi szronem. Kinga zarzuciła na głowę cienką chustkę nie dla mody, ale z szacunku dla tego miejsca. Jej eleganckie futro, podarowane przez męża na Nowy Rok, szeleściło przy każdym ruchu. Wysiadła z samochodu, a Marek został w środku. Wierzył w Boga, ale uważał, iż kościół to nie obowiązek, a wewnętrzne wezwanie. Tego dnia jego dusza była spokojna, więc postanowił zaczekać.
Przez okno obserwował ludzi. Z kościoła wyszła kobieta w czerni czarna suknia, czarna chusta, pochylona głowa. Na twarzy lśniły łzy. Przeżegnała się, otarła twarz i powoli odeszła. Marek zrozumiał modliła się za zmarłego. Za nią wyszli młodzi rodzice z niemowlęciem na rękach. Uśmiechali się, szeptali, dziękowali. Pewnie przyszli z tą samą nadzieją, z którą niegdyś przychodziła Kinga.
Po chwili Marek wysiadł, wdychając lodowate powietrze. Nagle jego uwagę przykuła ławka przy ogrodzeniu kościoła. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna bezdomny. Długie, brudne palto, niegdyś może ciepłe, teraz podarte w wielu miejscach. Na nogach letnie adidasy, dawno stracone w błocie i soli. Twarz porośnięta brodą, na głowie zniszczona, czarna czapka. Obok stary wózek ze szmatami i kocem. W ręce plastikowy kubek na datki.
Siedział cicho, nie błagał, nie narzucał się. Po prostu był. Większość przechodziła obojętnie. Niektórzy wrzucali drobne, choćby nie patrząc. Tylko jedna kobieta zatrzymała się, włożyła banknot do kubka i poszła dalej. Bezdomny ledwo się uśmiechnął, ale w tym uśmiechu nie było euforii tylko zmęczenie i wdzięczność.
Marek zastygł. Kiedyś, jak wielu, uważał, iż tacy ludzie sami są winni swojemu losowi. Że jeżeli ktoś znalazł się na ulicy, to znaczy, iż nie chciał walczyć. Ale po narodzinach Zosi coś w nim się zmieniło. Zaczął widzieć ludzi inaczej. Dostrzegał ból, rozpacz, samotność. Teraz, patrząc na tego mężczyznę, poczuł dziwne wzruszenie.
Zwłaszcza jego ręce zwróciły jego uwagę. Długie, smukłe, o starannych palcach palcach muzyka, artysty… albo chirurga. Marek zamyślił się. Jak człowiek o takich dłoniach mógł się tu znaleźć?
Bez zastanowienia otworzył samochód, wyjął z portfela stuzłotowy banknot i podszedł. Włożył pieniądze do kubka.
Bezdomny drgnął, odsunął się, jakby spodziewał się uderzenia. ale usłyszawszy szelest banknotu, podniósł wzrok. I wtedy Marek usłyszał jego głos głęboki, ciepły, z nutą zmęczonej inteligencji.
Jesteś bardzo hojny powiedział. Nigdy tyle nie dostałem. Dziękuję. Nie myśl, iż przepiję. Nie piję. Teraz będę mógł jeść przez tydzień. Jest tu sklep niedaleko… sprzedawczyni jest dobra. Pozwala mi kupić gorącą herbatę, bułki… może starczy choćby na dłużej. Niech cię Bóg błogosławi.
Marek z
















