Wizyta u teściowej zakończona małą rewolucją

polregion.pl 6 dni temu

Nazywam się Agnieszka. Mam trzydzieści pięć lat, jestem żoną Piotra i mamy dwoje dzieci. Zawsze byłam energiczna i niestrudzona — już w przedszkolu próbowałam organizować poranną gimnastykę dla całej grupy, w szkole byłam przewodniczącą klasy, a na studiach — duszą każdej imprezy. Moja żywiołowość chyba odziedziczyłam po ukochanej babci, u której spędzałam każde wakacje na wsi. Uwielbiałam wiejskie życie i nigdy nie bałam się pracy.

Tak właśnie poznałam Piotra: zorganizowałam sprzątanie miejskiego parku, a on był jednym z niewielu, którzy przyszli pomóc. Razem zebraliśmy śmieci, zagadaliśmy się, a potem poszliśmy do kina. Tak się to zaczęło. Rok później oświadczył się, a ja z euforią przyjęłam jego propozycję.

Najpierw mieszkaliśmy u moich rodziców, potem uzbieraliśmy na pierwsze mieszkanie na kredyt. Urodził się syn — łudząco podobny do ojca, a dwa lata później przyszła na świat córka. Piotr pracował bez wytchnienia, ale zawsze znajdował czas, by pomóc w domu. Nigdy nie powiedział, iż jest zmęczony. A ja zaczęłam się wypalać. Macierzyństwo to nie tylko radość, ale też nieprzespane noce, chroniczne zmęczenie i nieustanne zmartwienia. Mąż zauważył moje wyczerpanie i zaproponował, żebym z dziećmi pojechała odpocząć do jego matki na wieś. Naiwnie ucieszyłam się, wspominając, jak dobrze było u babci. Liczyłam, iż trochę się zregeneruję.

Piotr nas zawiózł, teściowa powitała nas chlebem i solą, choćby stół nakryła. Dzieci zasnęły na werandzie, a dla mnie pościeliła w pokoju syna. Wydawało się — idealny wieczór. Ale o świcie obudził mnie krzyk:

— Śpimy, paniusiu? Wstawaj! Krowa sama się nie wydoi!

Spojrzałam na telefon — była piąta rano. Ledwo wstałam. Chciałam się umyć, ale teściowa syknęła:

— Później się umyjesz, i tak się ubabrasz!

Milcząc, przebrałam się i poszłam do obory. Przez całą drogę marudziła: „mieszczucha”, „nic nie umie”, ale gdy pewnie chwyciłam wiadro i wydoiłam krowę lepiej niż ona — zamilkła. Potem nakarmiłam wszystkie zwierzęta, umyłam ręce i podeszłam do niej:

— Nie odmawiam pomocy. Ale pozwól mi robić to po swojemu.

— Rób, skoro wiesz lepiej — burknęła.

Wzięłam się do roboty. Uporządkowałam ogród, przekopałam grządki, pomalowałam płot, zorganizowałam sprzedaż mleka i warzyw sąsiadom, a choćby zbudowałam kompostownik i zaczęłam układać rury — miejscowy wychodek dawno wołał o wymianę. Gdy wykopaliśmy dół, teściowa załamała ręce:

— Co to ma być?!

— Mamo, sama narzekałaś, iż woda ledwo leci. Teraz będzie kanalizacja.

Wtedy nie wytrzymała i po kryjomu zadzwoniła do syna:

— Piotrek, przyjedź, zabierz swoją żonę. Ona mi spokoju nie daje!

— Co się stało?

— Przyjedziesz, zobaczysz.

Gdy weszłam, gwałtownie schowała telefon i mruknęła:

— Modlę się, córeczko…

— Dobrze. Ale później trzeba wysterylizować słoiki. Zebrałam ogórki, będziemy robić przetwory. A jutro czereśnie, potem jabłka. Z sąsiadem już się dogadałam.

Teściowa tylko westchnęła. A ja z nową energią kontynuowałam urządzanie gospodarstwa.

Pod koniec tygodnia przyjechał Piotr. Jego matka rzuciła mu się w ramiona:

— Zabierz ją! Już nie wytrzymam! Jak perpetuum mobile — od rana do nocy w ruchu! Ja już nie odpoczywam, tylko sama proszę o pomoc!

Piotr tylko rozłożył ręce:

— Mamo, chciałaś pomocnicę. No to masz.

Gdy wyjeżdżaliśmy, teściowa choćby uroniła łzę — nie ze smutku, raczej z wyczerpania. Obiecałam przyjechać w następny weekend.

— Nie śpiesz się — warknęła, zatrzaskując drzwi samochodu.

A potem, myśląc, iż nikt nie słyszy, odwróciła się do domu i mruknęła pod nosem:

— Lepiej by se telewizor oglądała, jak wszystkie porządne synowe…

Mimo wszystko wiedziałam jedno: teraz mnie szanuje. I może choćby troszkę się boi.

Idź do oryginalnego materiału