„Za dużo uwagi dla dziecka”: tak powiedział mi lekarz. Ale nie jestem zbyt troskliwa – jestem po prostu mamą

polregion.pl 18 godzin temu

„Za dużo uwagi poświęcasz dziecku” – powiedział lekarz. Ale ja nie jestem nadopiekuńcza – po prostu jestem matką.

Gdyby mój syn był mały, może bym się nie martwiła. Ale ma prawie piętnaście lat, a wciąż nie śpi w nocy. Śpi za to w dzień, kiedy powinien się uczyć, rozwijać, spotykać z przyjaciółmi, żyć. Przeszliśmy na nauczanie domowe – nie z kaprysu, ale z konieczności. Zwyczajnie nie funkcjonuje w normalnym rytmie.

Nie gra w gry, nie wpatruje się godzinami w telefon. Czyta. Pisze. Rysuje. Słucha wykładów online. Pasjonuje się biologią, programowaniem i historią jednocześnie. Po prostu nie może zasnąć – jakby jego mózg nie miał przycisku „wyłącz”.

Najpierw tylko obserwowałam. Potem zauważyłam dziwne zachowania: raz dziesięć razy z rzędu zatrzaskuje szufladę, innym razem szarpie dywan albo puka w ścianę. Przeraziłam się. Nie dlatego, iż przeszkadzał – tylko dlatego, iż było widać: układ nerwowy zaczyna szwankować. Wtedy postanowiłam: potrzebny jest specjalista.

Poszliśmy do neurologa w Krakowie. Wysłał nas na badania. Wszystko w normie. Następnie – do psychiatry w Warszawie. Lekarz powitał nas chłodnym uśmiechem i od razu zaczął rozmowę… ze mną. Mówił grzecznie, spokojnie, aż w końcu postawił „diagnozę”:

— Ma pani ewidentny problem. Spędza za dużo czasu z synem. Jest pani… dusząca w swojej miłości.

— Przepraszam, co? — oniemiałam.

— Normalni rodzice — ciągnął mentorującym tonem — widzą dziecko rano przy śniadaniu i wieczorem przy kolacji. A pani jest cały czas przy nim. Efekt? Psychika chłopca działa jak w szklarni.

— Pracuję zdalnie. To już przestępstwo?

— Przestępstwem jest pani lęk! — odciął się. — Objechaliście pół Polski, żeby szukać nieistniejącej choroby. Wpatruje się pani, nasłuchuje, szuka problemów, żeby… czuć się potrzebną.

— Przepraszam, ale to neurolog zlecił badania. Ja tylko stosowałam się do zaleceń.

— Normalna matka by odmówiła – drogo przecież! A pani aż teraz patrzy na niego z rozczuleniem, a on przecież grzebie w kieszeniach. Niegrzeczny. Niesforny. A pani… zbyt pobłażliwa. Na pani miejscu leczyłbym siebie.

A potem… zaczęło się. Prawie pół godziny wizyty, za którą zapłaciłam niemałe pieniądze, opowiadał… o sobie.

O córce, która nie rozmawia z nikim, farbuje włosy na niebiesko, biega zimą w szortach. Że pali w klatce schodowej, włóczy się z podejrzanymi typami. Że on sam łyka leki, żeby to zaakceptować. Bo tak trzeba – „rozumieć nastolatka”.

Słuchałam. Wysłuchałam. Podziękowałam – i wyszłam.

Na zewnątrz oddychało się lżej.

I wie pani co? Nie jestem nadopiekuńcza. Po prostu jestem matką. Tą, która chce zrozumieć swoje dziecko, pomóc mu, nie zostawić samego w chaosie hormonów, lęków i bezsennych nocy. Tak, jestem blisko. Tak, trzymamy się razem. A jeżeli kogoś to przeraża – to znaczy, iż nigdy nie poznał prawdziwej troski.

Teraz szukam innego lekarza. Spokojnego, który nas wysłucha. Nie takiego, co będzie na wizycie wyżalał się o sobie, ale który naprawdę zrozumie. Bo jestem pewna: kochać swoje dziecko – to nie diagnoza. To norma. To macierzyństwo.

Idź do oryginalnego materiału