Zawiodłam się...
"I co? Kilka dni temu, zupełnie przypadkiem, zajrzałam do jej szkolnego plecaka. Nie w celach kontrolnych, szukałam ładowarki. I wtedy… znalazłam to.
Śniadaniówkę. Zamkniętą, lekko lepką na zewnątrz, podejrzanie ciężką. Otworzyłam ją i… zamarłam. W środku – kanapki. A adekwatnie coś, co kiedyś było kanapkami. Dziś to był siny, włochaty organizm, który spokojnie mógłby znaleźć się w podręczniku do biologii. Smród był nie do opisania. Wiecie, co poczułam? Szok. Obrzydzenie. I coś znacznie gorszego – zawód.
Bo ja naprawdę myślałam, iż udało mi się wychować dziecko z jakimś minimum ogłady. Dziewczynkę, która wie, jak wygląda czystość. A tu nosi w plecaku pleśniowe kanapki sprzed tygodni (a może miesięcy?!) i – uwaga – jej to nie przeszkadza.
Ja, która od małego czyściłam jej zabawki chusteczkami antybakteryjnymi, która układałam z nią skarpetki kolorami, która tłumaczyłam, iż brudne naczynia chowa się do zmywarki… wychowałam dziecko, które traktuje pleśń jak niewinny dodatek do szkolnego życia.
Gdzie popełniłam błąd? Czy to przez to, iż nie pozwalałam jeść na łóżku i wymagałam codziennego sprzątania pokoju?
Wiem jedno: nie chodzi o kanapkę. Chodzi o to, iż moje dziecko uznało, iż nic się nie stało. Że brud może być obojętny. Że skoro coś jej nie przeszkadza, to temat nie istnieje.
Wciąż nie mogę dojść do siebie. Wierzyłam, iż da się wychować dziecko w duchu estetyki i higieny. Tymczasem zderzyłam się z faktem: moje własne dziecko chodzi z zapleśniałą kanapką w plecaku i nie widzi w tym niczego złego.
To nie jest list z morałem. To apel. Czy ktoś jeszcze ma wrażenie, iż wychowywał na księżniczkę, a dostał – jakimś cudem – posłańca chaosu?".