Przekręt losu: jak siostry popełniły fatalny błąd, za który płaciły latami
Czasem jedna decyzja, podjęta w emocjach i zamieszaniu, może zrujnować życie kilku osobom naraz. Zwłaszcza gdy dotyczy tego, co najświętsze — dzieci. Tak właśnie stało się z dwiema siostrami — Aliną i Bronisławą, które od małego były nierozłączne. Żyły w zgodzie jak dwie połówki jabłka, nie kłóciły się o zabawki, miłość rodziców ani choćby o pierwszych chłopaków. Wszystko przeszły razem: szkołę, pierwsze randki, śluby. Ich życie toczyło się równolegle, jakby według tego samego scenariusza, tylko w innych mieszkaniach.
Nawet mężów wybrały podobnych — Bronia wyszła za Waldemara, Ala za Kazimierza. Koledzy z podstawówki, kierowcy ciężarówek, którzy wiecznie byli w drodze. Siostry jednak nie narzekały — mężowie zarabiali, a one trzymały się razem, jak zawsze. Gdy jedna zaszła w ciążę, druga natychmiast „złapała” to samo. Razem chodziły do lekarza, razem wybierały szpital. Obie szczęśliwe i trochę przestraszone. Płci nie chciały znać — niech będzie niespodzianka.
Bronia marzyła o córce, Ala o synu. Ale los się zakpił. U Broni urodził się chłopiec, u Ali — dziewczynka. Wtedy Ala, jakby żartem, rzuciła:
— A może się zamienimy? No przecież, to jakiś żart, wszystko na opak…
Bronia się nerwowo zaśmiała, ale coś ścisnęło ją w środku. Żart nie wydał się śmieszny. Ala jednak powtarzała to raz za razem — najpierw z uśmiechem, potem coraz poważniej. Mówiła, iż zawsze chciała chłopca, iż to dla niej za ciężkie, iż tak będzie lepiej. I w końcu Bronia uległa. Przypomniała sobie, jak Waldemar przytulał na ulicy obce dziewczynki i mówił: „Chcę córeczkę, moją księżniczkę…”
Mężowie byli wniebowzięci. Prezenty, kwiaty, szampan, goście. Ale Broni za każdym razem serce się ściskało, gdy patrzyła, jak Waldemar nosi na rękach nie swoje dziecko. Najpierw tłumiła wyrzuty sumienia. Potem przekonywała siebie, iż postąpiła słusznie. W końcu dzieci są rodzeństwem, więc nic strasznego. Ale sumienie nie dawało spokoju.
Wszystko się odwróciło, gdy trzy lata później Ala zmarła. Chorowała długo i cierpiała, zostawiając swojego „syna” — w rzeczywistości biologicznego syna Broni — z ojcem. Bronia i Waldemar pomagali Krzysiowi, jak mogli. A potem pojawiła się kobieta — Ewelina. Spokojna, miła, wydawała się opanowana. choćby chłopca, Marcina, zaakceptowała. Na początku.
Lecz gdy Ewelina urodziła własne dziecko, wszystko się zmieniło. Marcin stał się dla niej solą w oku. Obrażała go, mówiła paskudne rzeczy, czasem uderzyła, krzyczała bez powodu. Przed Krzyśkiem ukrywała to starannie, ale Bronia widziała wszystko. Jej serce pękało z bólu. Nie mogła już milczeć, wiedząc, iż jej syn żyje w piekle, które sama dla niego zgotowała.
Pewnego wieczoru, gdy Ewelina znów dręczyła chłopca, Bronia nie wytrzymała. Zebrała Waldemara i Krzysia i wyznała całą prawdę. Każde słowo bolało jak cios w pierś. Waldemar wpadł w szał. Najpierw nie wierzył, potem wyszedł bez słowa. Bronia płakała — ze strachu, z poczucia winy, zrozumiawszy, iż zrujnowała czyjeś i własne życie. Ale po dwóch dniach Waldemar wrócił. Powiedział, iż chce zrobić test DNA. Po wynikach — cisza. Potem przytulenie.
— Naprawimy to — powiedział.
Proces adopcji trwał długo, ale szło do przodu. Ewelina zrezygnowała z Marcina — obce dziecko nie było jej potrzebne. Dziewczynka — córka Ali, którą Bronia wychowała jak swoją — została z nią. Nie znała prawdy, i dobrze. Wystarczyła miłość, jaką Bronia dawała jej całym sercem.
Minęły lata. Bronia wciąż się obwinia, ale wie, iż postąpiła słusznie, wyznając prawdę. Uratowała syna. Może późno, może przez łzy, ale zdążyła. A w życiu czasem liczy się nie to, gdzie się potkniesz, ale czy masz siłę, by się podnieść.