Zerwałam relacje z matką z powodu psa. I nie żałuję.

polregion.pl 1 tydzień temu

Życie przewróciło mi się do góry nogami nie wtedy, gdy z mężem przygarnęliśmy psa ze schroniska, ani choćby nie w dniu, gdy po latach leczenia i łez wreszcie dowiedziałam się, iż zostanę mamą. Wszystko zmieniło się, gdy moja własna matka, z którą zawsze byłam blisko, nagle stała się wrogiem – nie moim, ale mojego psa.

Bruno pojawił się w naszym życiu osiem lat temu. Szczeniak ze smutnymi oczami, pokiereszowaną przeszłością, ale z ogromnym sercem. Ja i Wojtek od razu go pokochaliśmy – stał się dla nas jak syn, zwłaszcza gdy nasze starania o dziecko kończyły się niepowodzeniem. Dbaliśmy o niego, woziłysmy go do weterynarza, pracowaliśmy z behawiorystą, socjalizowaliśmy go zgodnie ze wszystkimi zasadami. Stał się wzorem idealnego psa rodzinnego: czuły, spokojny, oddany. Budowaliśmy nasze małe, ciche życie – ja, mąż i nasz Bruno.

Gdy po latach walki i leczenia zobaczyłam dwie kreski na teście, świat stał się jaśniejszy. Płakaliśmy ze szczęścia. Moja mama i teściowa niby się ucieszyły, ale euforia gwałtownie zamieniła się w oskarżenia i lamenty:

*Psa trzeba natychmiast się pozbyć! Oszalałaś? Sierść wszędzie! Alergia! Ugryzie!* – krzyczała mama.

*Znajdźcie komu go oddać! To przecież dziecko! Czyżby było mniej ważne niż pies?* – podchwytywała teściowa, przewracając oczami.

Spróbowaliśmy z Wojtkiem spokojnie wytłumaczyć: Bruno to nie zagrożenie. W domu jest czysto, mamy robota odkurzającego, warunki sanitarne są zachowane. Pies to członek rodziny. Nikt go nie „odda”. Ale starsze pokolenie nie ustępowało. Mama dzwoniła dziesięć razy dziennie, szlochając do słuchawki, iż rujnuję życie nienarodzonemu dziecku. Teściowa urządzała mężowi sceny. Presja rosła, a ja, w szóstym miesiącu, leżałam nocami bez snu, ściskając brzuch z lęku.

*Jeszcze jedno słowo – i więcej was u nas nie zobaczycie* – powiedział Wojtek, patrząc im prosto w oczy.

Po porodzie ucichły. Ale nie na długo.

Gdy wróciłam ze szpitala z synkiem, pierwsze, co zrobiłam, to podeszłam do Bruno – tęsknił, czekał przy drzwiach, skomlał. Przysiadłam, przytuliłam go. Mama i teściowa wymieniły się znaczącymi spojrzeniami. A gdy następnego dnia u dziecka pojawiła się wysypka, wpadły w furię.

*To przez sierść! To wszystko przez tego psa! Oszalałaś?!* – wrzeszczała matka.

*Masz psa na łóżku z niemowlakiem! Rodzona matka umarłaby ze wstydu!* – dodała teściowa.

Milczałam. Ale Wojtek nie wytrzymał. Wyrzucił je obie.

Wtedy zaczęły się groźby. Wprost. Najpierw: *otruty pies to przecież nic trudnego*, potem: *zgłosimy was do opieki społecznej*. Mama oświadczyła, iż złoży skargę: dziecko żyje w brudzie, z psem w jednym mieszkaniu. Że powinnam stracić prawa rodzicielskie, iż jestem „nienormalna”, skoro stawiam zwierzę ponad niemowlęciem.

Brzyd? U mnie jest sterylniej niż w prywatnej klinice. Myję podłogi dwa razy dziennie. Kontroluję dietę, wilgotność powietrza, pierzę ubrania synka osobno. Ale co to wszystko znaczy, gdy w czyjejś głowie jest tylko nienawiść?

Powiedziałam matce stanowczo: jeszcze jeden krok w stronę urzędów – i nigdy więcej nie zobaczysz wnuka. Nigdy.

Od tamtej pory – cisło. Czasem boli. W końcu to moja mama. Ale Bruno też jest rodziną. Był z nami, gdy nie mogliśmy mieć dziecka. Grzał nas w najzimniejsze dni. Nie jest zagrożeniem. Jest miłością.

Nie oddałam go i nie oddam. A jeżeli musiałam wybierać między szantażem a prawem do życia w spokoju z tymi, których kocham – wybrałam to drugie. I nie żałuję.

Idź do oryginalnego materiału