"Mam dwójkę dzieci. 3-letnią Laurę i 5-letniego Łukasza. Mąż dużo pracuje, całymi dniami nie ma go w domu. Bierze nadgodziny, by łatwiej było nam związać koniec z końcem. Wychowaniem zajmuję się głównie ja. Laura często choruje, do przedszkola prawie nie chodzi. Nie owijam w bawełnę, lekko nie jest. Ale tak podzieliliśmy się obowiązkami, nie mam żalu.
Pierwszy taki wyjazd
Z moimi rodzicami spotykam się naprawdę sporadycznie. Mieszkają za granicą, widzimy się głównie w święta. Życie zmusiło ich do wyjazdu i póki co, tak musi zostać. Żałuję, ale nie mam na to wpływu.
Teściowie, choć mieszkają kilka ulic dalej, rzadko widują się z wnukami. Dzwonią, dopytują, ale żeby ich gdzieś zabrać, to już niekoniecznie. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy kilka dni przed tegoroczną majówką teściowa odwiedziła nas i zapytała, czy może zabrać dzieci w góry.
Zgodziłam się bez chwili zastanowienia, bo wiedziałam, iż maluchy będą zachwycone. Nie myliłam się w ani jednym procencie. W ich oczach zobaczyłam taki promyczek, prawdziwą radość. Po chwili pojawiły się wątpliwości, być może odrobina lęku. Jakby nie patrzeć, to miał być ich pierwszy, samodzielny wyjazd.
Przyznaję, byłam pełna obaw. 'Jak oni sobie z tą dwójką maluchów poradzą?' – myślałam.
Koniec końców spakowaliśmy walizki, wyściskaliśmy się na pożegnanie i pojechali. Dzwonili, byliśmy w stałym kontakcie. Nie opowiadali zbyt wiele, ale wiedziałam, iż wszystko u nich dobrze. Wrócili cali, zdrowi i co najważniejsze… bardzo zadowoleni. Wyściskali dziadków na pożegnanie i już nie mogli doczekać się kolejnego wyjazdu, który podobno babcia im obiecała.
Mało śmieszny żart
Dziadkowie pojechali, nie chcieli zostać na obiedzie. My zasiedliśmy do stołu. Przygotowałam to, za czym najbardziej przepadają moje dzieci: kotlety mielone, młode ziemniaki, mizerię ze śmietaną i marchewkę z jabłkiem i odrobiną miodu.
Mam to szczęście, iż moje dzieci uwielbiają warzywa. Nigdy nie wybrzydzają, nie zostawiają ich na talerzu, a wręcz przeciwnie, często proszą o dokładkę. Zdarza się, iż zostawią kawałek mięsa, ale ogórka, pomidora czy marchewki nigdy.
Wyobraźcie sobie, jakie było moje zdziwienie, gdy podczas obiadu, w którego przygotowanie włożyłam całe serce, zaczęli marudzić. Pierwszą rzeczą, jaką zrobili, było odsunięcie surówek na bok.
'My tego na pewno nie będziemy jeść' – usłyszałam. 'Przesoliłam, niesmaczne?' – od razu pomyślałam. Spróbowałam, było w porządku. Takie jak zawsze. Zatem co się dzieje? Dlaczego moi warzywożercy odsuwają to, za czym do tej pory przepadali.
Wszystko stało się jasne
'Mamo, ale babcia powiedziała, iż nie musimy jeść warzyw, ketchup wystarczy. Przecież zrobiony jest z pomidorów' – usłyszałam. W pierwszej chwili pomyślałam, iż to głupi żart. Mina moich dzieci rozwiała wszystkie moje możliwości.
Przepełniona wieloma emocjami złapałam za telefon i zadzwoniłam do teściowej. Chciałam wyjaśnić i zrozumieć, dlaczego to zrobiła. 'Przecież nie będziemy płacić za surówki w restauracji. Ketchup do frytek wystarczy' – usłyszałam.
Odebrało mi mowę, rozłączyłam się, by nie doprowadzić do poważnej, rodzinnej kłótni.
Minęło kilka dni, ale sytuacja niestety nie uległa zmianie. Warzywa budzą niechęć w moich dzieciach, a je nie wiem, co z tym mogę zrobić".