Przez życie prowadzi mnie nie tylko troska o samą siebie, ale przede wszystkim o bliskich. Nazywam się Anna Kowalska, pochodzę z Poznania, i chciałabym opowiedzieć moją historię, nie szukając współczucia, ale aby ktoś zrozumiał, jak niesprawiedliwie czasem układa się nasze życie. Zwłaszcza gdy dla własnych dzieci stajesz się jedynie awaryjnym lotniskiem, i to tylko wtedy, gdy ich świat zaczyna się walić. Na co dzień zaś nie pamiętają choćby o twoim istnieniu.
Od dnia, kiedy mój syn Tomasz przyprowadził do domu swoją przyszłą żonę Zuzannę, czułam, iż coś jest nie tak. Nie zraziła mnie od razu — wydawała się miła i skromna. ale była wokół niej jakaś chłodna aura. Próbowałam nawiązać kontakt, dzwoniłam, pytałam, oferowałam pomoc — zawsze jednak w odpowiedzi słyszałam oschłe „wszystko dobrze” albo, co gorsza, żadnej odpowiedzi wcale. Na telefony niemal nigdy nie odbierała. A jeżeli już, to wyglądało to na przymusową uprzejmość.
Myślałam początkowo, iż może jest po prostu nieśmiała i z czasem się oswoi. Starałam się nie wtrącać, być nastawiona życzliwie. Jednak za każdym razem, gdy wybierałam się do nich w odwiedziny, Zuzanna „nagle” przypominała sobie, iż musi coś załatwić — a to do koleżanki, a to do salonu, a to na kursy. Zostawiała mnie z synem i ciszą w mieszkaniu.
Najgorsze jednak przyszło później. Gdy przeprowadzili się do wynajętego mieszkania i zaczęli żyć swoim życiem, jakbym nie istniała. Dzwoniłam — bez odbioru. Pisałam — bez odpowiedzi. Potem Tomasz oddzwaniał i tłumaczył: „Mamo, Zuzanna ma dużo na głowie, nie gniewaj się”. Nie obraziłabym się, gdyby chodziło o zajętość, a nie o zwykłą grzeczność.
Gdy urodziła się wnuczka, myślałam, iż wszystko się zmieni. Ale Zuzanna zrobiła wszystko, żeby ograniczyć moje kontakty z małą do minimum. Mówiła: „nie czas”, „dziecko chore”, „za wcześnie”, „jesteśmy zajęci”. A przecież jej rodzice mieszkali w innym końcu kraju i ani razu nie przyjechali. Wszystko sama — na niej i na mężu. Mnie zaś nie chciała powierzyć dziecka, choć jestem już na emeryturze, zdrowa i aktywna, chętnie bym pomagała.
Pogodziłam się z tym. Przestałam dzwonić, nie dlatego iż serce mi ostygło, ale żeby nie być namolną. Żyłam w spokoju we własnym trzypokojowym mieszkaniu, które niegdyś z mężem kupiliśmy, a on potem odszedł — do innej. Mieszkanie zostało moim domem, moją oazą spokoju.
I nagle, dwa tygodnie temu, w południe dzwonek do drzwi. Otwieram — stoi Tomasz z walizką i dzieckiem. W oczach bezradność. Mówi: „Mamo, mamy problem. Nas wyrzucili, właścicielka sprzedała mieszkanie wynajmowane, a na nowe nie mamy pieniędzy. Zuzanna jest na urlopie macierzyńskim, a mnie zwolnili”. Byłam zaskoczona, ale ich wpuściłam.
Tomasz się rozejrzał, po czym niepewnie zapytał: „Możemy trochę u ciebie pomieszkać?”
Westchnęłam. Było mi żal syna, tym bardziej wnuczki. Ale spojrzałam mu w oczy i odpowiedziałam: „Ty — możesz. I mała — niech zostanie. Ale Zuzanna… niech jedzie do swoich rodziców. Nie jestem hotelarzem ani magazynem. Jeszcze trzy dni temu ignorowała moje telefony, a teraz nagle przypomniała sobie, iż masz matkę? Niech dalej żyje swoją dumą beze mnie”.
Tomasz nic nie odpowiedział. Tylko spuścił wzrok.
Wiecie, nie jestem złym człowiekiem. Ale jest różnica między wybaczeniem a poniżeniem. Przez całe życie starałam się być obecna. To nie moja wina, iż mój syn wybrał kobietę, która uznała, iż matka to tylko zero na końcu.
Gdyby Zuzanna choć raz powiedziała mi „dziękuję”. Choć raz zaprosiła na herbatę. Choć raz uznała mnie za część rodziny. Bez wahania bym jej pomogła. Teraz jednak — nie. Niech pozna wartość swoich decyzji.
Syn z wnuczką mieszkają u mnie. I robię dla nich wszystko, co mogę. A Zuzanna? Ma szansę udowodnić, iż jest nie tylko dumna, ale i rozważna. Obawiam się jednak, iż ta szansa już jej przeszła…