Przez opowieść, którą chcę się podzielić, nie szukam współczucia, a raczej zrozumienia, jak niesprawiedliwe bywa życie. Nazywam się Anna Kowalska z Krakowa i chcę, by ktoś usłyszał, iż często jako matki jesteśmy postrzegane jedynie jako awaryjny rezerwuar, z którego korzystają tylko wtedy, gdy wszystko się wali. Na co dzień choćby imienia naszego nie chcą pamiętać.
Od chwili, gdy mój syn Michał przyprowadził do domu swoją przyszłą żonę Agnieszkę, czułam, iż coś jest nie tak. Nie było tak, iż od pierwszego wrażenia mi się nie spodobała. Wręcz przeciwnie, wydawała się sympatyczna i skromna. Ale odczuwałam jakąś chłodną rezerwę z jej strony. Starałam się nawiązać kontakt, dzwoniłam, pytałam, czy nie potrzebują pomocy – w odpowiedzi słyszałam jedynie suche „wszystko w porządku” lub, co gorsza, otrzymywałam ciszę. Na telefony prawie nigdy nie odpowiadała. A o ile już, to tylko z przymusu z grzeczności.
Z początku myślałam, iż może jest nieśmiała i z czasem się otworzy. Starałam się nie narzucać i być życzliwą. Za każdym razem jednak, gdy zamierzałam ich odwiedzić, ona jak na zawołanie przypominała sobie, iż musi natychmiast wyjść – do koleżanki, do salonu czy na kursy. A ja zostawałam z synem w ciszy mieszkania.
Ale najgorsze zaczęło się, gdy przeprowadzili się do wynajmowanego mieszkania i żyli tak, jakby mnie w ogóle nie było. Dzwoniłam – nie odbierała. Pisałam – milczała. Potem Michał oddzwaniał i tłumaczył: „Mamo, Agnieszka ma po prostu dużo na głowie, nie obrażaj się.” Nie obraziłabym się, gdyby chodziło o obowiązki, a nie o zwykłą uprzejmość.
Gdy urodziła się wnuczka, pomyślałam, iż teraz wszystko się zmieni. Agnieszka jednak sprawiła, by moje spotkania z małą były jak najrzadsze. Zawsze było „nie czas”, „dziecko chore”, „jeszcze za wcześnie”, „nie mamy czasu”. Rodzice Agnieszki mieszkali na drugim końcu kraju i ani razu nie przyjechali. Wszystko było na jej barkach i na mężu. Ale żeby mi powierzyć dziecko – nigdy. A przecież jestem zdrową, aktywną emerytką i z pewnością bym pomogła.
Pogodziłam się z tym. Przestałam wydzwaniać. Nie dlatego, iż mi przestało zależeć – po prostu nie chciałam być nachalna. Spokojnie żyłam w moim trzypokojowym mieszkaniu, które ongiś kupiliśmy z mężem, a on potem odszedł – do innej. Mieszkanie zostało mi, to mój dom, mój zakątek spokoju.
I oto kilka tygodni temu, w środku dnia, dzwonek do drzwi. Otwieram – stoi Michał z walizką i wnuczką. W jego oczach zagubienie. Mówi: „Mamo, mamy problem. Wyrzucili nas, właścicielka sprzedaje mieszkanie, a na nowe nas nie stać. Agnieszka jest na macierzyńskim, a ja straciłem pracę”. Poczułam się zaskoczona, ale ich wpuściłam.
Rozejrzał się, a potem niepewnie zapytał: „Możemy chwilę u ciebie zamieszkać?”
Westchnęłam. Było mi żal syna, a wnuczkę tym bardziej. Ale spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: „Ty możesz zostać. I mała też. Ale twoja Agnieszka… niech jedzie do swoich rodziców. Nie jestem hotelem ani przechowalnią. Jeszcze trzy dni temu ignorowała moje telefony, a teraz nagle przypomniało jej się, iż masz matkę? Nie, niech dalej dumnie radzi sobie beze mnie”.
Michał nic nie odpowiedział. Tylko spuścił wzrok.
Wiecie, nie jestem złą osobą. Ale jest granica między wybaczaniem a upokorzeniem. Przez całe życie starałam się być blisko. Nie jestem winna temu, iż mój syn wybrał kobietę, która uznała, iż jego matka to nieważny dodatek.
Gdyby Agnieszka choć raz powiedziała mi: „Dziękuję”. Choć raz zaprosiła na herbatę. Choć raz przyznała, iż jestem częścią tej rodziny. Oddałabym jej wszystko bez wahania. Ale teraz – nie. Niech zna wartość swoich decyzji.
Syn z wnuczką póki co mieszkają u mnie. Robię dla nich wszystko, co w mojej mocy. A synowa? Ma szansę pokazać, iż jest nie tylko dumna, ale i myśląca. Tylko boję się, iż tę szansę już przegapiła.