Wieczorami nie mam na nic siły. Znalazłam sposób, by dzieci nie prosiły mnie o kolację

mamadu.pl 6 miesięcy temu
Zdjęcie: Wpadłam na genialny pomysł, wieczory mam wolne. fot. picsfive/123rf


Wieczorami opadam z sił. Czuję się tak, jakby ktoś wypompował ze mnie powietrze. O ile w ciągu dnia jestem w stanie wykrzesać z siebie jak najwięcej energii, to przychodzi taki moment, w którym nie mam siły ruszyć palcem. Nie wiedzieć czemu, właśnie wtedy rozpoczynają się prośby i życzenia związane gównie z jedzeniem. Przechytrzyłam swoje dzieci! Znalazłam sposób, który okazał się satysfakcjonujący dla każdej ze stron.


Od rana pracuję na najwyższych obrotach. Otwieram oczy, podłączam się pod agregat z energią i działam. Śniadanie, przekąski do szkoły, praca, ogarnianie domu. Wiadomo, potem jakieś zakupy, prasowanie, plac zabaw. W trakcie obiad może deser. Jak to mówią: "Dla każdego, coś dobrego". W końcu jestem matką, muszę sprostać zadaniu.

Wieczorna bezsilność


Późnym popołudniem, a raczej pod wieczór baterie powoli rozładowują się. Spowalniam, aż w końcu całkowicie odłączam się od zasilania. Tak mam i kawa czy kostka czekolady niczego tutaj nie zmienią. Sprzątnę po obiedzie, ogarnę dom, naszykuję dzieciakom ubrania na kolejny dzień, zrobię co mam zrobić i muszę usiąść. Złapać głębszy oddech, zebrać myśli i chwilę odpocząć.

Moje dzieci mają jakiś wewnętrzny czujnik, który daje im znać: "Mama usiadła. Trzeba działać". Nie miną dwie minuty, a oni już są. – Mamo, zrobisz naleśniki?, Mamo, a ja mam ochotę na tost i kakao – słyszę.

Przecież nie mogę im odmówić, wstaję i podpierając opadającą głowę, działam. A w sumie działałam. Od dwóch tygodni takowych pytań, próśb i życzeń nie słyszę. Siedzę, odpoczywam i co najlepsze, to ja otrzymuję tost czy kanapkę! Jak to mówią: "Wilk syty i owca cała".

Nie groźbą, a sposobem


Pamiętam dzień, w którym dopadło mnie przeziębienie. Mąż w pracy, ja z chłopcami. Za nic w świecie nie byłam w stanie wstać i przygotować im kolacji. Gorączka, ból głowy nie dawały za wygraną.

– Chłopcy, dzisiaj bawimy się w restaurację. Ja zamawiam, wy przygotowujecie. Potem razem siadamy i jemy – powiedziałam.

Pomysł od razu wzbudził zainteresowanie. Nie słyszałam sprzeciwów, a zachwyty. By jeszcze bardziej podkręcić atmosferę, poprosiłam o narysowanie menu. Pojawiła się w nim kanapka, tosty, kakao i sałatka owocowa.

Chłopcy wspólnymi siłami przygotowali kanapki, które pięknie (ale w bardzo oryginalny sposób) udekorowali. Ku mojemu zaskoczeniu pojawiła się choćby sałata, ogórek i rzodkiewka. Zasiedliśmy do nakrytego stołu. Najpierw bawili się w kucharzy, potem kelnerów, a na końcu w gości restauracji.

Byłam pod wrażeniem ich zaangażowania. Fajnie się dogadywali, ani razu nie kłócili i co najważniejsze, byli z siebie bardzo dumni.

Pewność siebie


Zabawa w restaurację tak im się spodobała, iż niemalże błagalnym wzrokiem prosili, by co wieczór mogli sami przygotowywać dla wszystkich kolację. No jak mogłabym odmówić? Ta zabawa niesie za sobą same korzyści (poza kuchennym bałaganem).

Fakt, iż mogę chwilę odpocząć, schodzi już na dalszy plan. Chłopcy stają się bardziej samodzielni, zaradni, kreatywni. Wiedzą, iż przygotowanie kolacji, stało się ich obowiązkiem. Póki co nie marudzą i nie próbują się od tego wymigać.

Jak długo? Zobaczymy. Być może za kilkanaście dni czar pryśnie i wróci szara rzeczywistość. A może ta bajka tak gwałtownie się nie skończy.

Idź do oryginalnego materiału