Wspieram syna, ale synowa musi radzić sobie sama.

newskey24.com 2 dni temu

Moją historię opowiadam nie dla współczucia, ale by ktoś zrozumiał, jak niesprawiedliwe bywa życie. Zwłaszcza gdy jesteś matką, którą traktuje się jak wyjście awaryjne, ale tylko wtedy, gdy wszystko się wali. W innym czasie choćby nie chcą o tobie pamiętać.

Odkąd mój syn Krzysztof przyprowadził do domu swoją przyszłą żonę Annę, poczułam, iż coś jest nie tak. Nie żeby mi się od razu nie spodobała — wcale nie. Była miła i skromna, ale czułam od niej chłód. Próbowałam nawiązać kontakt, dzwoniłam, interesowałam się, proponowałam pomoc — ale słyszałam tylko suche „wszystko dobrze” lub, co gorsza, nic. Na telefony prawie nie odpowiadała, a jeżeli już, to z uprzejmości i niechętnie.

Na początku myślałam — może nieśmiała. Może z czasem się otworzy. Starałam się nie wtrącać, być życzliwą. Ale za każdym razem, gdy planowałam wizytę, ona nagle przypominała sobie, iż musi pilnie wyjść — raz do przyjaciółki, raz do salonu, raz na kursy. Zostawiała mnie samą z synem i ciszą w mieszkaniu.

Najgorsze było jednak to, gdy się wyprowadzili do wynajętego mieszkania i zaczęli żyć własnym życiem, jakby mnie w ogóle nie było. Dzwoniłam — nie odbierała. Pisałam — milczała. A potem Krzysztof oddzwaniał i tłumaczył: „Mamo, Ania ma dużo spraw, nie gniewaj się”. Gniewałabym się, gdyby chodziło o sprawy, a nie o prostą uprzejmość.

Gdy urodziła się wnuczka, pomyślałam: teraz wszystko się zmieni. Ale Ania zrobiła wszystko, by ograniczyć moje kontakty z wnuczką do minimum. Mówiła, iż „nie czas”, „dziecko chore”, „za wcześnie”, „nie mamy czasu”. A przecież jej rodzice mieszkają na drugim końcu kraju i nigdy nie przyjechali. Sama wszystko ogarniała — i ona, i mąż. Ale powierzyć mi wnuczkę? Nie. A przecież jestem na emeryturze, zdrowa, aktywna i z euforią bym pomogła.

Pogodziłam się z tym. Przestałam dzwonić. Nie dlatego, iż mi przeszło — nie chciałam być nachalna. Żyłam spokojnie w swoim trzypokojowym mieszkaniu, które dawno temu z mężem kupiliśmy, a on potem odszedł do innej. Ale mieszkanie zostało moje, to mój dom, moja wyspa spokoju.

I oto kilka tygodni temu ktoś dzwoni do drzwi. Otwieram — stoi Krzysztof z walizką i dzieckiem. W oczach zagubienie. Mówi: „Mamo, mamy problem. Wyrzucili nas, właścicielka sprzedaje mieszkanie, a pieniędzy na nowe nie mamy. Ania jest na urlopie macierzyńskim, a mnie zwolnili”. Zmieszałam się, ale zaprosiłam ich do środka.

Rozejrzał się, a potem niepewnie spytał: „Możemy trochę u ciebie pomieszkać?”

Westchnęłam. Żal mi było syna, a tym bardziej wnuczki. Ale spojrzałam mu w oczy i odpowiedziałam: „Ty możesz. Mała też. Ale Ania… niech jedzie do swoich rodziców. Nie jestem hotelem ani magazynem. Jeszcze trzy dni temu ignorowała moje telefony, a teraz nagle sobie przypomniała, iż masz matkę? Nie, niech sobie dalej radzi bez mojej pomocy”.

Krzysztof nic nie odpowiedział. Tylko spuścił wzrok.

Wiecie, nie jestem złośliwą osobą. Ale jest granica między przebaczeniem a poniżeniem. Całe życie starałam się być blisko. To nie moja wina, iż mój syn wybrał kobietę, która uważa, iż jego matka to tylko zero.

Gdyby Ania choć raz powiedziała „dziękuję”. Choć raz zaprosiła na herbatę. Choć raz uznała, iż jestem częścią tej rodziny. Oddałabym jej wszystko bez wahania. Ale teraz — już nie. Niech zna cenę swoich decyzji.

Syn z wnuczką na razie mieszkają u mnie. Robię dla nich wszystko, co mogę. A synowa? Ma szansę udowodnić, iż nie tylko jest dumna, ale i rozważna. Tylko boję się, iż tę szansę już przegapiła.

Idź do oryginalnego materiału