— Krzysiu, jestem w ciąży! — powiedziała od progu Kinga, nie dając mężowi chwili na domysły. Zamarł, spojrzał w bok i westchnął: — No cóż… skoro tak wyszło — i gwałtownie pocałował ją w policzek, jakby uciekając przed własnymi uczuciami.
Kinga zakochała się w Krzysztofie, gdy jeszcze studiowała. Pracował w firmie, gdzie odbywała praktykę. Młody, przystojny, już zastępca kierownika działu — wydawał się pochodzić z innego świata. Skromna dziewczyna z prowincji choćby nie marzyła, iż zwróci na nią uwagę. Ale ostatniego dnia praktyk sam podszedł do niej, wręczył pudełko czekoladek i zaprosił na wieczorne spotkanie. Tak zaczęła się ich historia.
Na pierwszej randce wyznał, iż wychował się bez rodziców. Matka wyszła ponownie za mąż i wyjechała, zostawiając go pod opieką babci. Kinga nie powiedziała, iż jej rodzice też nigdy się nią nie interesowali. Całe dzieciństwo — chłód, obojętność, ani odrobiny ciepła. Oboje wiedzieli, czym jest samotność, i może dlatego tak gwałtownie się zżyli.
Po miesiącu Kinga wprowadziła się do Krzysztofa do wynajmowanego mieszkania. Później był ślub. Bez wystawności, skromnie, ale z nadzieją. Marzyli o przyszłości, o własnym domu, o spokojnym życiu. Jedyną kwestią, która ich dzieliła, była sprawa dzieci. Kinga od dawna chciała dziecko, a Krzysztof ciągle zwlekał: „Nam we dwoje dobrze, po co się spieszyć?”
Gdy test pokazał dwie kreski, Kinga długo nie miała odwagi powiedzieć. Bała się osądu, wyrzutów. W końcu się przemogła.
— Zostaniemy rodzicami, cieszysz się? — zapytała.
— Myślałem, iż to będzie później… — odparł, nie ukrywając rozczarowania.
Na pierwsze USG nie poszedł. Czekał w samochodzie. A Kinga wróciła z oczami pełnymi łez i szczęścia — bliźnięta. Dwa malutkie serduszka biły w niej.
— Bliźnięta?! — Krzysztof zbladł. — Nie, tak nie było umówione. Zrób aborcję!
— Co ty mówisz?! Widziałam nasze dzieci… Nie mogę… — płakała Kinga.
Miała nadzieję, iż się pogodzi z tą myślą, iż zrozumie. Ale z każdym dniem się oddalał. Zaczął ją krytykować, iż przytyła, mówił, iż straciła formę. Starała się nie zwracać uwagi. Po narodzinach dzieci było tylko gorzej.
Ola i Ewa — bliźniaczki — stały się centrum jej życia. A Krzysztof… zostawał po pracy, oddalał się, nie chciał pomagać. Kinga znosiła to wszystko — dla dzieci, dla miłości, dla rodziny.
Gdy dziewczynki skończyły półtora roku, wspomniała o powrocie do pracy. Krzysztof usiadł naprzeciwko, patrząc w podłogę:
— I tak się dowiesz… Mam inną. Odchodzę. Dzieci nie porzucę. Ale chcę żyć z nią.
Kinga oniemiała.
— Mówiłeś, iż nigdy nie zrobisz tak, jak twoi rodzice! — wykrztusiła przez łzy.
Odszedł. Najpierw jeszcze przychodził, potem zniknął na dobre. Kinga została sama. Bez pieniędzy, bez wsparcia. Wrócić na wieś? Ale tam nie ma pracy. Tutaj — jest praca, ale nie ma gdzie mieszkać.
Pomógł jej szef — załatwił miejsce w akademiku. Mały pokój, remont, dwoje dzieci — jakoś sobie radziła. Pewnego dnia, gdy próbowała wypchnąć wózek na spacer, usłyszała głos:
— Pozwoli pani pomóc? Jestem Jan. Mieszkam obok.
Pomógł, nie zadając pytań. Potem zaproponował pomoc z remontem. Zaczął odbierać dzieci z przedszkola. Kinga początkowo się odpychała — bała się, ale z każdym dniem Jan stawał się częścią ich życia.
Był zwyczajny, solidny. Jego też zdradzono — żona odeszła do przyjaciela, gdy dowiedziała się, iż nie mogą mieć dzieci. A tu — dwoje maluchów, które pokochał całym sercem.
Gdy oświadczył się Kingi, początkowo odmówiła.
— Mam dzieci. Znajdziesz wolną kobietę.
— Chcę być z tobą. A dzieci to nie przeszkoda, są dla mnie jak własne.
Wzięli ślub. I wtedy, tydzień później, pojawił się Krzysztof.
— Kinga, przepraszam. Zrozumiałem wszystko. Zacznijmy od nowa…
— Za późno. Jestem zamężna. Moje dzieci mają teraz ojca. Prawdziwego.
Zza rogu wyszedł Jan.
— Poznaj, to mój mąż.
Krzysztof odwrócił się, machnął ręką i odszedł… na zawsze.
Minął rok. Kinga i Jan kupili własne mieszkanie. Gdzie teraz jest Krzysztof — nie wiedziała. I nie chciała wiedzieć. Bo szczęście to nie ten, który obiecywał, ale ten, który został.