Wakacje na przełomie wieków
Jestem milenialsem, a moje szkolne lata przypadły na końcówkę lat 90. i początki XXI wieku. Wszyscy z mojego pokolenia z nostalgią wspominają letnie zabawy na podwórku z rówieśnikami, słuchanie muzyki na walkmanie, granie w gumę czy zabawę na trzepaku. Ci, którzy mieli taką szansę, latem wyjeżdżali na wakacje. Dziś opowiadają m.in. o "ciekawych" warunkach podróżowania autem: nikt nie słyszał o zasadach bezpieczeństwa, fotelikach dla dzieci czy tym, iż nie można jechać samochodem z nadprogramową liczbą pasażerów.
Kiedy chodziłam do szkoły podstawowej, większość moich kolegów i koleżanek jeździła na wakacje do babci na wieś, czasami też w góry, nad Bałtyk lub na Mazury z rodzicami. W okolicach 10. urodzin zaczęliśmy jeździć na różne obozy i kolonie. Niektóre były organizowane przez naszą szkołę, inne we współpracy z domem kultury. Jeździło się na zorganizowane wakacje dla dzieci i młodzieży w góry, nad morze lub jeziora. Kąpaliśmy się w rzekach, zwiedzaliśmy okoliczne zabytki i robiliśmy naprawdę długie piesze wycieczki.
Budżetowe obozy młodzieżowe
Kiedy tak wspominam początek lat 2000. i wakacyjne wyjazdy, przypomina mi się, iż kilkakrotnie rodzice wysłali mnie na obozy, które były stosunkowo tanie, choćby jak na tamte czasy. Za niską ceną szły też warunki zakwaterowania. Pamiętam, iż kiedyś byłam na harcerskim obozie, na którym wszyscy spali w ogromnych namiotach na leżankach zwanych kanadyjkami.
Innym razem na koloniach na Mazurach mieliśmy zakwaterowanie w starych domkach z PRL-u. Wszystko w nich się rozpadało, a w jednym w łazience nocą biegały prusaki. Na jeszcze innym obozie spaliśmy w starej szkole, którą na wakacje wynajmowano organizatorom kolonii. Mieszkaliśmy wtedy w klasach, spaliśmy na wspomnianych kanadyjkach, a na cały korytarz pokojów były dla wszystkich dzieciaków dosłownie 4 prysznice.
Pamiętam też, iż na jednym z takich obozów jadłam na śniadanie wyłącznie chleb z pasztetem, bo kanapki z tanim dżemem czy kremem czekoladowym rozchodziły się w takim tempie, iż tylko nieliczni mogli ich spróbować. Dziś, z perspektywy rodzica, sama chyba bym się złapała za głowę, gdyby moje dziecko pojechało na takie kolonie. Nie narzekam, wspominam o tym z nutą tęsknoty – wszystko wtedy było jakieś proste, beztroskie, wesołe.
Nauczyliśmy się odpowiedzialności
Nikt nie dzwonił z płaczem do mamy, iż kolejka do prysznica jest ogromna i iż trzeba się myć w lodowatej wodzie (bo ciepła skończyła się w bojlerze). Dziś z perspektywy czasu wszyscy moi rówieśnicy mówią, iż to były świetne czasy, które nauczyły nas życia: jesteśmy odpowiedzialni, samodzielni, nie narzekamy z byle powodu. Część z nas z sarkazmem mówi o pokoleniu płatków śniegu.
Dziś taka organizacja kolonii pewnie by nie przeszła – wezwano by sanepid, rodzice pozabieraliby dzieci, które nie chciałyby mieszkać przez tydzień w podobnych warunkach. My nie narzekaliśmy, bo "takie były czasy", ale muszę przyznać, iż nie żałuję, iż wtedy tak to wyglądało. Pewnie trochę mnie to zahartowało i dziś podejmuję się wyzwań bez narzekania.
Wiem, iż wielu milenialsów z powodu takich doświadczeń ląduje na kozetkach psychologów, bo wszyscy nam w dzieciństwie mówili, iż musimy być twardzi i nie dawać sobie w kaszę dmuchać. Mnie takie kolonie jednak bardzo usamodzielniły. Jestem wdzięczna za te doświadczenia i choćby te słabe warunki dziś wspominam bez traumy, a raczej ze śmiechem na ustach. Takie były czasy.