Nie chcą dzieci w miejscach publicznych
Choć tyle mówi się dziś o empatii, akceptacji i życzliwości wobec innych, w rzeczywistości coraz częściej widzimy coś zupełnie przeciwnego. Wystarczy wejść na media społecznościowe, by natknąć się na pełne irytacji wpisy o "nieznośnych bachorach", "madkach", które "nie umieją wychować", i ogólnym żalu, iż dzieci w ogóle mają czelność (a raczej ich rodzice w ich towarzystwie)... przebywać w przestrzeni publicznej. Jako redakcja parentingowa mamy z tym do czynienia na każdym kroku: w wiadomościach na mailu i komentarzach w naszych mediach społecznościowych.
Problem doskonale pokazuje pewien wpis z portalu Threads, który wywołał lawinę komentarzy [pisownia oryginalna – przyp. red.] : "Skąd się bierze ostatnio ta nienawiść do małych dzieci i ogólnie matek? Dzisiaj, np. na tik-toku widziałam, iż jakaś matka została wyproszona z dzieckiem z autobusu, bo ono płakało... Nosz kurde. To normalne, iż dzieci płaczą, a nie każdy ma możliwość podróżowania w inny sposób. Rozumiem, o ile matka nie reaguje np. Ale o ile próbuje uspokoić dziecko..." – pisze użytkowniczka o nicku padidka.
W odpowiedzi na jej post pojawiły się głosy tłumaczące, iż społeczeństwo jest przebodźcowane i zmęczone, a przez to brakuje nam cierpliwości i wyrozumiałości dla innych. Wiele osób zwróciło też uwagę, iż winni są rodzice, bo nie zawsze wychowują i stawiają dziecku granice, gdy to się nieodpowiednio zachowuje. Część komentujących była jednak zdania, iż dzieci są po prostu zbyt głośne i uciążliwe. Ale czy to usprawiedliwia agresję, niechęć i wykluczanie ich z przestrzeni publicznej?
Dzieci przeszkadzają, dorośli już nie?
Płaczące niemowlę w samolocie, rozbrykany maluch w kawiarni czy głośny kilkulatek w kolejce do kasy – to sytuacje, które jeszcze kilka dekad temu traktowano jako część codzienności. Dziś jednak, zamiast zrozumienia, coraz częściej spotykamy się z otwartą niechęcią, a choćby agresją wobec rodziców i ich dzieci. Rodzice np. słyszą, iż baseny czy restauracje powinny być dla nich zakazane, jeżeli będą mieli czelność przyjść z dzieckiem.
Nie trzeba długo szukać, by natknąć się na posty w mediach społecznościowych, które brzmią: "Nie stać cię na nianię, to siedź w domu", "Niech sobie wrzeszczy, ale nie w mojej obecności" czy "Chciałaś być matką, to teraz siedź z dzieckiem w domu". Niektórzy posuwają się choćby do twierdzenia, iż dzieci nie powinny mieć prawa do obecności w restauracjach, kinach czy hotelach, bo "psują innym odpoczynek".
Część komentujących tłumaczy, iż nadmierna wrażliwość na dziecięce zachowania wynika z przeciążenia bodźcami. Szybkie tempo życia, hałas, praca pod presją i brak czasu w odpoczynek sprawiają, iż nie mamy siły na dodatkowe "zakłócenia" – choćby jeżeli są one zupełnie naturalne. Dziecko przecież nie panuje nad tym, iż krzyczy, płacze czy głośno się zachowuje. Ono w taki sposób uczy się zachowań i życia w społeczeństwie.
Ale czy zmęczenie usprawiedliwia niechęć do najmłodszych? jeżeli denerwuje nas płacz dziecka, to czemu nie przeszkadza nam głośne gadanie dorosłych w autobusie, włączone na full powiadomienia z telefonu czy długie rozmowy o niczym w pociągu? Świetnie skomentowała to jedna z użytkowniczek: "Jeśli nie chcesz dzieci, to możesz ich nie posiadać, natomiast nie możesz oczekiwać, iż dzieci znikną ze społeczeństwa".
Brak cierpliwości czy brak empatii?
Prawda jest taka, iż dzieci – tak samo jak dorośli – mają prawo do obecności w przestrzeni publicznej. A to, iż są głośniejsze, bardziej spontaniczne i czasem nieprzewidywalne, nie oznacza, iż można je ignorować, komentować złośliwie czy, co gorsza, wypraszać z miejsc publicznych.
Nie chodzi o to, by akceptować każde zachowanie dziecka bez refleksji. jeżeli rodzic nie reaguje na krzyki, pozwala dziecku biegać między stolikami w restauracji czy nie widzi nic złego w jego nieodpowiednim zachowaniu np. w kinie, irytacja jest zrozumiała. Ale jeżeli mama w autobusie robi wszystko, by uspokoić niemowlę, a mimo to słyszy kąśliwe uwagi i wzdychania (albo, co gorsza! – zostaje wyproszona z pojazdu), to już problem nie jej dziecka, tylko nas, jako społeczeństwa.
Bo jeżeli rzeczywiście brak nam spokoju i cierpliwości, to powinniśmy się zastanowić, skąd ten problem się bierze i jak go rozwiązać – a nie przenosić swoją frustrację na rodziców i ich dzieci. W końcu każdy z nas był kiedyś dzieckiem. A jeżeli tak bardzo zapomnieliśmy, jak to jest, to może to znak, iż to my, dorośli, mamy tu najwięcej do nadrobienia.